Zachęcam także do zapoznania się z wcześniejszym postem – Rozdział 35: Drzazgi na sercu
Tym co trafili tu po raz pierwszy, przypominam, że opowiadanie zaczyna się od postu - Wprowadzenie: Na zły początek
Hektor
Rodrigez pozostawił swojego malutkiego synka na środku łóżka ze
złotą ramą i baldachimem. Obłożył niemowlę naokoło poduszkami
i wyjrzał na korytarz. Przyuważył służącą i nakazał jej, by
zaopiekowała się jakiś czas Marselem. Gabriela zgodziła się i
weszła do pokoju. Przysiadła przy maleńkim paniczu i wytarła jego
poślinioną bródkę chusteczką. Efekt jaki osiągnęła nie był
zadowalający, gdyż Marsel zaraz popluł się ponownie, wysuwając
język między malinowe usteczka. Wtedy do pokoju wkroczyła
kierowniczka piętra i poleciła dziewczynie odstąpić na moment od
dziecka i obsłużyć gości, bo ona była zmuszona udać się z
bandażami do pokoju Brownów, gdzie małemu Edwardowi lekarz zszywał
ranę jaka powstała na jego skroni w wyniku upadku ze schodów.
Gabriela wypełniła polecenie wcześniej uśmiechając się do
dziecka i prosząc go żartobliwie oby tylko nigdzie się stąd nie
ruszał. Marsel posłał służącej jeden z tych uroczych uśmiechów,
które odziedziczył po ojcu – Williamie Oldmanie i można by
przyrzec, że nawet przy tym zamrugał wesolutko jednym oczkiem,
zupełnie tak jak to Willi miał w zwyczaju. Pech chciał, że całą
rozmowę kierowniczki piętra i Gabrieli podsłuchała Susana, która
za sprawą ostatnich narzucań szefowi spadła ze stanowiska.
Właściwie to Cyntia ochoczo żądała i wywarła na mężu decyzję
o przeniesieniu młodej brunetki do pastowania podłóg i czyszczenia
toalet. Pani Montenegro de Rodrigez uznała, że taki upadek ze
stanowiska dobrze zrobi panience Molins na wygórowane ego i ostudzi
jej zapędy. A pan Rodrigez? On się na to zgodził dla świętego
spokoju, aby już nikt mu nie zarzucał, że faworyzuje Susanę, a w
szczególności, aby takich banialuk nie wygadywała jego szanowna
małżonka.
Susana
Molins wkroczyła więc po cichutku, niemal na paluszkach do pustego
pokoju, który pusty był tylko w księdze znajdującej się w
recepcji, a aktualnie zajął go Hektor wraz ze swoim synkiem.
Przypomniała sobie ból odrzucenia i słowa Rodrigeza, które
brzmiały:
– Nigdy
nie opuszczę żony i syna, z tego też powodu nie szukam romansu.
Na
myśl też wstąpiły jej wszystkie upokorzenia i bezczelnie
zwycięskie uśmiechy matki chłopca. Szczerze nienawidziła żony
pierwszego dyrektora pensjonatu. Nie znosiła jej za urodę, za
głęboką zieleń oczu, za włosy, które na zimę przybierały
barwę jasnego brązu, a latem przechodziły w ciemny blond, okalany
kilkoma pojaśniałymi od słońca pasmami, których barwa była
wręcz złocista. Przez tę pokojówkę na wskroś przebijała
zazdrość. Kuło ją w oczy to co Cyntia posiadała – męża i
syna, a najbardziej fakt, iż to Marsel uznawany był za pierworodne
dziecko Hektora Rodrigeza i to on miał po nim dziedziczyć.
Przymknęła
oczy i przywołała pod swoje powieki obraz ciężarnej siostry
bliźniaczki. Młodej, wtedy dziewiętnastoletniej dziewczyny, która
chciała pozbyć się dziecka. Nazywała je diabelskim nasieniem, ale
matka wmówiła jej, że tak nie wolno, że Bóg tak chciał i
dziecię musi przyjść na świat. I przyszło. Gracjan się urodził,
nadano mu na chrzcie imię, ale siostra Susany nigdy go nie
pokochała. Nie była w stanie nawet dłuższą chwilę patrzeć na
tego chłopca. W końcu nie wytrzymała presji jaką narzucała na
nią matka, że dziecko trzeba wychować, ani pretensji ojca, że
przywlokła do domu hiszpańskiego bękarta. Kornelia Molins zmarła
w wieku dwudziestu lat, niedługo po narodzeniu syna, a jej śmierć
uznano za samobójstwo.
Susana
chwyciła więc za grubą i pełną gęsiego puchu poduszkę. Uniosła
ją nad główkę Marsela i zapewne by ją przycisnęła do jego
małej, dziecięcej twarzyczki, gdyby do pokoju nie wkroczył
William, którego Gabriela poprosiła o to, by zajrzał do dziecka.
Ona sama musiała pozamiatać potłuczone szkło wazonu i zebrać z
podłogi całą wodę. Oldman, uważany przez wszystkich w
pensjonacie za chłopaka o nazwisku Olden się zgodził.
– Co
robisz!? – krzyknął.
– Nic
– odpowiedziała zmieszana dziewczyna o ciemnych włosach i
jasnych, turkusowych oczach. Udała, że podkładała paniczowi
poduszkę pod głowę, tłumacząc się tym, iż niewygodnie mu tak
leżeć na płaskim.
– Wezmę
go na ręce. Będzie ze mną bezpieczny. Możesz wrócić do pracy –
powiedział jednym ciągiem i niemal rozkazującym tonem William, a
potem nachylił się po małego Marsela i przytulił go do swojej
piersi, pozwalając maluchowi położyć policzek na ramieniu i
ślinić uniform kelnera.
Mężczyzna
gładził czteromiesięczne niemowlę po plecach, tak jak Marselek
lubił najbardziej. Przyuważył ten gest u Rodrigeza i fakt, że
chłopiec wtedy się uspokajał, a nawet uśmiechał. Zdjął zębami
białą rękawiczkę by móc poczuć delikatną skórę karku
dziecka, miękkość jego, z dnia na dzień, coraz gęściejszych,
ciemnych włosków.
William
pragnął przytulić Marsela całym sobą. Rozebrał go nawet z
ciepłego sweterka i wełnianych śpioszków, by nie było chłopcu
za gorąco. Cyntia go tak grubo ubrała, gdyż wybierała się z nim
na spacer, który za sprawą feralnego wypadku nie doszedł do
skutku. Marsel trochę marudził przy rozbieraniu, tak jak zazwyczaj,
ale kilka muśnięć w jego bose stopy i paluszki wystarczyło aby
się rozpogodził.
– Jesteś
idealny – powiedział Oldman ze łzami w oczach, patrząc w głębie
ciemnych jak onyksy oczu swojego synka.
Hektor
w tym czasie podszedł do Charliego, który miał mu do zarzucenia
niejedno, ale przede wszystkim miał mu za złe to w jaki sposób
potraktował swą żonę.
– Urodziła
ci syna! Nie masz prawa jej go odbierać! – wrzasnął, wymierzając
Rodrigezowi policzek zaraz po tym, gdy znaleźli się na osobności w
zaciszu czterech ścian pokoju należącego do Gerdy.
– Nic
jej nie odbieram! – krzyknął. – To był... – Oparł się o
ścianę i nieznacznie po niej osunął, jakby na krótki moment
stracił równowagę. – Odruch, Charlie. Ja nie chcę drugi raz
nikogo stracić. – Łzy zakręciły się w jego oczach, a kilka z
nich wypłynęło na policzki. – Przeżyłem już śmierć dziecka
i nie chcę tego powtarzać – dokończył i w odruchu wyglądającym
na czysto desperacki przytulił jedyną osobę, która była z nim
niemal od zawsze, która nie opuściła go niezależnie od tego co
zrobił, ile nawywijał, a nawet po faktach, które ciężko było
zatuszować.
Charlie
poklepał Rodrigeza po plecach, a potem odsunął go od siebie na
długość na wpół zgiętych rąk.
– Nie
maż się. To do ciebie ni jak pasuje, chłopcze. – Uderzył
kilkakrotnie, ale delikatnie w barczyste ramiona Hektora, przywołując
zarówno do siebie, jak i do dorosłego już mężczyzny,
wspomnienia, iż tak zakańczało się niemal każde jego
pocieszanie. – Idź do niej – polecił. – To twoja żona. Ona
cię potrzebuje, a ty potrzebujesz jej – dodał już znacznie
cieplej, mniej rozkazująco.
Rodrigez
starł ze swoich policzków mokre ślady pozostałe po łzach i
zatrzymał się w półkroku, jakby nie wiedział czy jest gotowy
stawić czoła problemowi.
– Przysięgałeś
jej w zdrowiu i w chorobie, dostatku i biedzie. Nie zawsze jest
dobrze, chłopcze, ale najważniejsze, by stawić temu czoła, nigdy
się nie poddawać i być razem, a nie obok siebie. Dlatego teraz
powinieneś być przy niej, wraz z synem – wyjaśnił i spojrzał w
ciemne oczy farbowanego bruneta. – Po tym co się stało siostra
się od niej odwróci. Matki to akurat ona nigdy po swej stronie nie
miała. Zostałeś jej tylko ty i nie po to jesteś jej mężem, by
ją teraz opuszczać. To był wypadek, mógł się zdarzyć każdemu.
Do
Hektora jakby dotarł sens wypowiadanych przez Charliego słów.
Przytaknął ruchem głowy, uśmiechnął się blado i opuścił
pokój Gerdy, plując samemu sobie w brodę, że dał się ponieść
emocją, że się wystraszył i zareagował pochopnie oraz
emocjonalnie.
Chcąc
naprawić swój błąd, Rodrigez powrócił do pokoju, który
aktualnie zajmował wraz z synem. Ujrzał tam kelnera
przechadzającego się po całym pomieszczeniu z dzieckiem na rękach.
Uśmiechnął się szczerze na ten widok, a nawet lekko zaśmiał.
– Wmanewrowały
cię widzę w najgorszą robotę – zażartował. – Widocznie
Marsel tak bardzo daje wszystkim popalić, że już wolą pastować
podłogi na kolanach.
– Faktycznie,
jest bardzo absorbujący – zgodził się z pracodawcą William i
podszedł do Hektora by przekazać mu dziecię na ręce.
Moment,
w którym Rodrigez je od niego odbierał, łamał mu serce i to nie
na dwa, a co najmniej dwa tysiące kawałków. Musiał jednak to
przeżyć i z kamienną, niczego niewyrażającą twarzą, obserwować
jak Hektor składa pocałunek na czole Marsela i szepcze:
– Spokojnie,
tata już z tobą jest. Cichutko. – Zaraz po wypowiedzeniu tych
słów spojrzał na Williama i rzucił jakby od niechcenia: –
Możesz już odejść, ale wcześniej zamknij pokój i karz
pokojówkom go ogarnąć do stanu nienaruszonego.
– Nie
będzie pan go zajmował!? – krzyknął Willi do pleców Rodrigeza,
czym sprawił, że ten odwrócił się w jego kierunku.
– Krzyczysz
na właściciela – zauważył z pobłażliwym uśmiechem. – Nie,
nie będę go zajmował. Moje miejsce jest przy żonie, a Marsela
przy matce.
– Ma
pan rację i przepraszam za wścibskość, to nie była moja sprawa.
– Nic
nie szkodzi, Williamie. – Rozpromienił się i puścił oczko do
chłopaka.
– Powodzenia,
Hektorze. – William odpowiedział mu tym samym, czyli także
mrugnął, a Marsel zaśmiał się w głos i zaczął coś nieśmiało
gaworzyć. – Ani się pan obejrzy, a będzie mówił.
– Liczę
na to, że będzie miał lekką mowę. – Hektor przełożył
dziecko w taki sposób, by trzymać je na długości całej ręki, od
ramienia aż po łokieć, a wolną dłoń położył na klamce. –
Ciekawe jakie będzie pierwsze jego słowo, mama czy tata?
– Baba
– zażartował William i widząc, że mężczyzna sobie nie radzi
postanowił otworzyć przed nim drzwi.
– Oby
nie – odpowiedział na przypuszczenie Williego szczerze rozbawiony
Hektor. – Byle nie baba – dodał wychodząc na korytarz.
Oldman
poczuł jakby po raz kolejny utracił coś cennego. Starta ta była
tym bardziej bolesna, gdy uświadomił sobie, że Marsel tak naprawdę
nigdy nie należał do niego, że tak naprawdę to Hektor w swych
słowach, które kierował w gniewie do żony miał racje.
– Ja
go tylko spłodziłem, Cyntia urodziła, ale to Hektor od samego
początku był jego rodzicem, a Marsel synem Hektora Rodrigeza –
powiedział szeptem sam do siebie i opuścił pokój, zamykając za
samym sobą drzwi na klucz.
Z
kluczem tym udał się do recepcji i tam przekazał recepcjoniście,
by nikomu nie wynajmował tego pokoju, gdyż najpierw trzeba go
posprzątać i zabrać stamtąd rzeczy należące do dyrektora
pensjonatu i jego rodziny.
Cyntia
leżała na łóżku. Była skulona i roztrzęsiona. Co jakiś czas
jej ciałem wstrząsał spazm płaczu, szlochu, którego nie mogła
powstrzymać. Usłyszała kroki na korytarzu, nieopodal drzwi.
Napawały ją lękiem. Nie spodziewała się męża. Już prędzej
rozzłoszczonego szwagra. Próg jednak przekroczył Hektor Rodrigez z
Marselem na rękach. Rzucił spojrzenie na żonę. Nie zauważył, że
płaczę. Sądził, że kobieta śpi, dlatego wkładając chłopca do
kołyski wyszeptał do niego:
– Tylko
nie krzycz, bo mamę obudzisz.
Marselek
nie krzyczał, tylko gaworzył, a gdy znalazł się w kołysce, to
chwycił za grzechotkę i usiłował włożyć ją sobie do buzi. Nie
mieściła się, ale idealnie nadawała się do masowania dziąsełek.
To wtedy Cyntia odważyła się odezwać.
– Nie
śpię – powiedziała słabym i zasmuconym głosem.
Hektor
ledwie co ją zrozumiał, bo miała zapchany nos i gulę w gardle
spowodowaną nadmiernym płaczem. Natychmiast jednak przysiadł na
łóżku i zapragnął wziąć ją w swoje objęcia, ale odwróciła
głowę i położyła się tak jak wcześniej leżała – plecami do
wejścia, a więc i tyłem do niego.
– Ciii
– wyszeptał, kładąc swoją dłoń na jej ramieniu i delikatnie
pocierając opuszkami. – Zamówię ci ciepłe mleko z cynamonem.
Łatwiej będzie ci zasnąć, a jutro porozmawiamy – początek jego
wypowiedzi zabrzmiał ciepło i troskliwie, ostatnie dwa słowa
jednak były podszyte groźbą, pomimo że nie miał takich planów.
Nie chciał straszyć żony, ani ją ganić za niedopilnowanie
Edwarda, ale nie umiał delikatnie ubierać myśli w słowa i głosić
je bez pobrzmiewającej chrypy, która w jego barytonie zawsze była
obecna.
Hektor
nie czekając na odpowiedź żony, pociągnął za sznureczek
umiejscowiony przy łóżku i wyczekiwał na przybycie kelnera. Kiedy
mężczyzna w biało-czarnym uniformie, z przewagą czerni, zastukał
w malowane na biało drewno, wstał, by mu otworzyć.
– Mleko
z cynamonem, na ciepło – wydał polecenie i zamknął drzwi, gdy
tylko mężczyzna się od nich cofnął, ale na tyle szybko, że nie
zdążył ruszyć w kierunku kuchni.
Rodrigez
ponownie udał się do sypialni, zakołysał łóżeczkiem Marsela i
przysiadł na łóżku, tym razem z drugiej strony, by móc patrzeć
w twarz swojej żony.
– Przepraszam
za to co dzisiaj powiedziałem – oznajmił, przykładając dłoń
do jej mokrego i poczerwieniałego od płaczu policzka. – To był
wypadek, Cyntio.
– Nieprawda
– zaprzeczyła ostro. – Nie myślisz tak – zarzuciła mężowi,
gdy ten zacisnął mocniej dłoń na jej ramieniu.
– Chodź
do mnie – polecił.
– Nie.
Nie chcesz...
– Nie
mów za mnie czego chcę, czego mnie trzeba i nie dyskutuj w tej
chwili. – Pociągnął jej rękę w swoim kierunku, zmuszając ją
tym samym do tego, by usiadła, a kiedy tylko to uczyniła, to obiema
dłońmi chwycił za jej biodra i podniósł jakby ważyła mniej od
piórka. Usadził żonę na swoich kolanach i wplatając palce w jej
włosy po prostu przytulił. – Nie płacz – szepnął do jej
ucha. – Płacz niczego nie zmieni, a tobie i dziecku może
zaszkodzić. Proszę cię, nie płacz. – Musnął na oślep,
trafiając tym pocałunkiem w jej włosy i trącając o niewielki
fragment ucha.
Cyntia
po tym geście i słowach jakby ufniej spojrzała na swego męża.
Położyła głowę na jego ramieniu, a potem objęła go rękoma i
wtuliła się najmocniej jak tylko potrafiła.
– Myślałam,
że zabrałeś Marsela, że nigdy do mnie...
– Ciii,
nie myśl teraz o tym. Nigdy cię nie opuszczę. Mogę się gniewać,
mogę ganić, ale nigdy nie zostawię – zapewnił i rzucił w
kierunku drzwi Otwarte, proszę! w języku hiszpańskim.
William
co prawda nie znał rodowego języka Rodrigeza, ale po usłyszeniu
wrzaśnięcia i bezowocnych oczekiwaniach, trwających mniej niż
minutę, zrozumiał, że ma wkroczyć do pokoju. Wszedł więc,
trzymając srebrną tacę na jednej dłoni.
– Połóż
na stoliku – polecił chłopakowi Hektor, a Cyntia, będąca cały
czas w objęciach męża, nawet nie zauważyła obecności Oldmana.
Młoda
pani Rodrigez miała myśli zajęte zupełnie czymś innym,
poważniejszym, by zwrócić uwagę na jakiegoś tam kelnera.
William
wypełnił polecenie i przełożył filiżankę pełną ciepłego
mleka z wmieszanym w nie cynamonem na stolik nocny państwa. Zabrał
tacę, ukłonił się i opuścił pokój, uśmiechając się ciepło
i wyrozumiale w stronę swojego pracodawcy. Cały czas chodziło mu
po głowie, że Hektor może być jego przyrodnim bratem, że mogą
mieć wspólnego ojca, dlatego postanowił iż jutro, w pierwszy
wolny dzień, z samego rana, uda się do swego rodzinnego domu i
porozmawia ze swym rodzicielem.
Hektor
delikatnie rozbierał żonę z ciepłego, wełnianego sweterka o
białym kolorze z ozdobnymi, różowymi różyczkami, które wykonane
były z dbałością o każdy szczegół, dlatego posiadały nie
tylko zielone liście, ale także brązowe kolce. Czynił to nie
zsadzając żony ze swych kolan. Odrzucił odzienie na pobliski fotel
i zajął się rozsupływaniem sukienki, która miała kilka wiązań
na dekolcie. Następnie zsunął ją z ramion Cyntii, sprawiając iż
pozostała w samej halce usztywnianej jedynie na piersiach i pod
nimi, dzięki czemu podnosiła biust do góry.
Rodrigez
się lekko uśmiechnął. Pocałował kobietę w sam środek dekoltu,
a potem zabrał się za odpinanie zapięcia, które znajdowało się
na plecach. Było skonstruowane na podobnej zasadzie jak jego muszka
i jeden z fularów, więc rozpięcie go nie stanowiło żadnego
problemu. Kiedy już to uczynił, usztywniany materiał przestał
podtrzymywać piersi kobiety, ale on jakby nie zwrócił na to uwagi.
Zsunął ramiączka halki, a potem przyłożył otwartą dłoń do
jej brzucha. Jego dotyk w tym miejscu trwał chwile, gdyż szybko
zabrał rękę i przełożył ją na biodro żony dając jej tym
samym do zrozumienia, że ma zejść z jego kolan. Była oszołomiona
i zmęczona od płaczu, tak więc nawet nie spostrzegła się, a jej
suknia i halka całkiem opadły. Kiedy materiał dotknął dywanu, a
ona wyszła z kręgu utworzonego przez swoje własne ubrania, Hektor
udał się do komody i wyjął z niej kremową koszulkę nocną. Ani
się obejrzała, a już miała ją na sobie.
– Połóż
się do łóżka. Odpocznij – polecił, odkrywając kołdrę.
Mężczyzna
poczekał aż jego żona się położy, a potem przykrył jej gładkie
nogi, usiadł obok i podał do jej rąk filiżankę pełną ciepłego
mleka z cynamonem.
– Wypij.
Pomoże ci zasnąć.
– To
była moja wina – wyznała, wpatrując się w jeden punkt na
pościeli, która miała ładne, koronkowe obszycie. – Kiedy puścił
moją rękę, powinnam była za nim iść, a nie dalej zamykać te
pieprzone drzwi. – Uderzyła pięściami na oślep, ale jej ciosy
trafiły w materac.
Hektor
odłożył filiżankę na podstawek wciąż znajdujący się na
stoliku nocnym i pochwycił drobne nadgarstki żony swoimi dłońmi.
– Spokojnie.
– Nie
będę spokojna, a ty powiedz szczerze co myślisz, a nie... –
Wyrwała ręce z jego uścisku i przyłożyła je do twarzy, chowając
w nie zapłakane oczy.
– Myślę,
że obwinianiem się niczego nie zmienisz – przemówił niezwykle
poważnym, ostrym tonem. – Mogłaś bardziej uważać, ale tego nie
zrobiłaś. Masz naukę na przyszłość, a ja mam nadzieję, że
naszych dzieci będziesz lepiej pilnować, ale z drugiej strony,
wypadki się zdarzają, dzieci się przewracają, tłuką, rozcinają
głowy o kanty stołów, gdy uczą się chodzić i czasami nie można
temu zapobiec. Tak się po prostu dzieje... zdarza się... –
Dotknął ramienia żony i sunął po nim w górę i w dół, jakby w
ten sposób chciał dodać jej otuchy.
Uniosła
głowę i spojrzała w jego twarz, gdy był tak do niej przychylony.
Zobaczyła jak nakierowuje oczy na białą filiżankę ze złotym
zdobieniem przy samym brzegu.
– Napij
się – polecił. – Łatwiej po tym uśniesz, a sen w tej chwili
najlepiej ci zrobi.
– Nie
chcę. – Pokręciła głową i za moment ponownie spojrzała na
męża. Tym razem jego oczy zdawały się pociemnieć i dostrzegła w
nich niemal namacalny gniew.
– Natychmiast
– jedno słowo wypowiedziane z takich chłodem, że aż dreszcz
przebiegł po jej plecach.
Zatrzęsła
się ze strachu, ale pomimo tego obruszyła się:
– Nie
krzycz na mnie.
– Jeszcze
nie krzyknąłem – zaprzeczył ostro. – Ale za moment mogę to
uczynić – zagroził. – Tak więc bez dyskusji. – Pochwycił za
filiżankę sięgając po nią od góry i podał ją żonie.
Ta
niepewnie złapała za jej ucho i uczyniła mały łyk.
– Do
dna – dopowiedział nieustępliwym tonem, a gdy niemal pusta
filiżanka wylądowała na podstawku, poczekał aż Cyntia się ułoży
i wstał.
Nie
odszedł od razu, najpierw się pochylił i złożył pocałunek na
jej czole.
– Odchodzisz?
– zapytała z lekką paniką.
– Nie,
tylko się rozbiorę. Zaraz położę się obok – zapewnił i
zabrał się za rozpinanie czarnej kamizelki, wcześniej odkładając
złoty, kieszonkowy zegarek na blat toaletki żony.
Kiedy
Hektor obejmował Cyntię i szeptał jej do ucha słowa znanej,
hiszpańskiej kołysanki, Ernest Sambor nie mógł spać.
Niewyjaśnione sprawy stały mężczyźnie przed oczyma i skutecznie
wypraszały go z krainy Morfeusza. Drugi agent policji – Rupert,
tej nocy także nie mógł zasnąć. Wysunął się spokojnie i po
cichutku z małżeńskiego łoża, w taki sposób, by nie zbudzić
swej małżonki, i podszedł do każdej ze swoich córek po kolei.
Każdą z małych dziewczynek okrył po samą szyje i musnął w
czoło, a potem założył jesionkę, stanowczo za letnią jak na tak
zimną porę, i opuścił skromną chatę znajdującą się nieopodal
miasteczka.
Ernest
i Rupert spotkali się w koszarach policyjnych. Starszy mężczyzna
był zdziwiony, że spotkał bruneta przeglądającego akta, ale
niezrażony tym widokiem odwiesił czapkę na drewniany wieszak,
który ledwie trzymał pion i zasiadł za biurkiem.
– Czego
poszukujesz? – zapytał splatając dłonie w koszyczek i kładąc
je na swoim lekko napęczniałym brzuchu.
– Kanonber
– odpowiedział Rupert śliniąc dwa palce i ponownie oddał się
zajęciu wertowania papierów. – Przypomniała mi się opowieść,
którą matka straszyła mnie i siostrę, by zagonić nas do łóżka,
a wszystko przez moją środkową latorośl, bo niesłychanie tego
wieczora dokazywała.
– Opowieść?
– Sambor nie pochodził z tych okolic, dlatego nie miał pojęcia o
czym mówi jego partner. Zrobił kwaśną minę, poruszył
kilkakrotnie brwiami i ruchem dłoni sugerował Rupertowi, by
przybliżył mu tę historie.
Brunet
jednak był typem człowieka, do którego trzeba było mówić wprost
albo nie mówić wcale, co niezwykle irytowało Ernesta, ale w tym
przypadku był zmuszony syknąć:
– Możesz
kontynuować, Espinosa?
– Oczywiście,
oczywiście. – Odnalazł odpowiednie papiery, rzucił na nie okiem
i odłożył na swoje biurko. – To był dom starego typu, po
wielkim państwie, ale podzielony na kilka mieszkań dla biednych, w
taki sposób, by rodziny było stać na czynsz. W jednej z takich
kwater, w zaledwie dwóch ciasnych izbach, gnieździła się cała
rodzina, dwoje dorosłych i troje dzieci. Nie mieli wiele, ale byli
szczęśliwi. Jednak mężczyzna wioząc owoce na targ, krótszą
drogą, poprzez wąwóz, uległ wypadkowi. Ziemia się osunęła. Nie
przeżył. Kiedy jego żona się o tym dowiedziała, dostała bóli
porodowych i urodziła. Dziecko przeżyło, ona niestety zmarła.
– To
autentyczna historia? – dopytywał Sambor, a Rupert przytaknął
ruchem głowy. – Szkoda mi tej matki i tych dzieci, ale nie jest
jedyną kobietą, która zmarła przy porodzie. Co w tej opowieści
takiego niezwykłego?
– Dzieci
te miały zostać rozdzielone i trafić pod opiekę przeróżnych
krewnych, którzy zapewne goniliby ich od małego do pracy, a
najmłodsze miało zostać sprzedane możnym, którzy nie posiadają
potomstwa. Była jednak pewna dobra dusza, która zechciała
przygarnąć całą czwórkę. Ksiądz z okolicznego kościoła
pobłogosławił jej pomysł i uzyskał od miasta zgodę, by było to
możliwe. Od tamtej pory kobieta przygarniała niechciane dzieci.
Niektóre znajdowała nawet na schodach. Brała je i starała się
wychować. Czasami szukała im innego domu, ale kierowała się
zasadą, że nigdy nie rozdziela się rodzeństwa. I tak trwałaby
jej dobroczynność zapewne do dzisiaj, gdyby jedynie możni, chcąc
ukryć niepłodność swych żon lub swą własną, wpłacali datki
na ten sierociniec, a w zamian tego otrzymywali niemowlę. Pieniędzy
tych jednak nie wystarczało i kobieta zdecydowała się na inną
czynność.
– Jaką?
Rupert
się uśmiechnął.
– Robiła
to co najlepiej potrafiła, wychowywała dzieci. Tylko od teraz pod
swój dach przyjmowała także dzieci możnych, ich bękarty. To
zadziwiające, ale ci ludzie czasami mają uczucia i nie chcą dla
swych dzieci źle, oraz oczywiście pragną uniknąć skandalu jakim
byłoby choćby dziecko z pokojówką.
– Przyjmowała
takie dzieci za opłatą? – wywnioskował Sambor.
– Tak,
przyjmowała je czasami wraz z ich matkami, które nie mogły dłużej
pozostać w majątku, bo były już w zaawansowanej i niemożliwej do
ukrycia ciąży, a po urodzeniu dziecka nie chciały go oddać.
– Ciekawe.
A gdzie ta straszna historia?
– Dom
spłonął. Wielu uważało go za dobroczynność, wielu też za
przyzwolenie na zdrady i mnożenie się bękartów. Ogień więc mógł
podłożyć teoretycznie każdy, ale opowieść głosi, że była to
kobieta o trupio bladej cerze i oczodołach bez gałek i źrenic.
Rzekomo sam Bóg zesłał diabła z piekieł, by zamienić w
zgliszcza tę Sodomę i Gomorę.
– Ludzie
tak mówili na dom dla sierot?
– Eche
– przytaknął Rupert.
– Czego
to ludzie nie wymyślą. – Sambor teatralnie westchnął i otworzył
pamiętnik Isabel Solcman. Nagle jednak się zamyślił i przestał
wertować strony. Spojrzał uważniej na Ruperta i zapytał: –
Wszystkie dzieci spłonęły?
– Nie,
większość przeżyła. Spłonęła właściwie tylko kobieta i jej
maleńki synek. Kiedy zostali uwięzieni w jednym z pokoi, a ogień
był już tak rozpowszechniony, że otwarcie okna wdarciem powietrza
sprawiłoby, że w sekundę stanęliby w płomieniach, świadomi
tego, że pomoc nie nadejdzie na czas, kobieta zdecydowała się na
uśmiercenie pierw własnego dziecka, a potem siebie. Wolała je i
siebie pozbawić życia szybko, możliwie bezboleśnie. Taka była
jej szlachetność i ofiary jakieś zazdrosnej małżonki.
– Słucham?
– zdziwił się Sambor.
– Skoro
ludzie przypisują to dzieło śmierci, to znaczy, że ogień musiała
podłożyć kobieta. Nie oszukujmy się, w każdej opowieści jest
część prawdy. Legenda też głosi, że kobieta zabiła małego
synka we śnie i straszy się dzieci, że jeśli same nie usną, to
ona do nich przyjdzie i będzie stać przy łóżku aż zamkną
powieki, a jeśli tego nie zrobią to na ich szyi także zawiąże
pętle i wtedy zasną, ale już na wieki. Niektórzy jednak zmieniają
zakończenie, nadając mu pozytywny wydźwięk.
– Na
jakie zmieniają?
– A
na takie, szefie, że dusza tego dziecka odrodzi się na nowo i
przybędzie ono dokonać zemsty na rodzinie, która je odrzuciła i
skazała na śmierć.
– Ta
opowieść ma kontynuację?
– Myślę,
że rozgrywa się na naszych oczach. Wiek dziecka zgadzałby się z
wiekiem Hektora Rodrigeza. Oto akta zgonu. – Rupert podszedł i
rzucił dokumenty przed oczy Ernesta.
– Dorian
– przeczytał imię chłopca. – Dorian – powtórzył w taki
sposób jakby czcił jego imię.
– Ja
tu powróciłem w sprawie Kanonber, a pan w jakiej?
– Małej
Anastazji – odpowiedział, wyrwany z rozmyśleń. – Przeczytaj –
nakazał i podał Rupertowi pamiętnik pani Isabel Solcman de
Rodrigez.
– Lepiej
niech pan przeczyta. Ta kobieta pisała jak kura pazurem. –
Otrząsnął się z obrzydzeniem nad stylem stawiania liter jaki
posiadała pierwsza żona Hektora Rodrigeza.
Ernest,
odnalazł interesujący go fragment i przeczytał kilka niewyraźnie
zapisanych zdań:
Anastazja
była radosnym i pełnym życia dzieckiem. Była oczkiem w głowie
mego męża. Pozwalał jej naprawdę na dużo, od gry w piłkę po
ciemną noc, poprzez opychanie się słodyczami w porze obiadowej, na
waleniu pięściami w fortepian skończywszy. Kiedy śniły jej się
koszmary, bo nasłuchała się strasznych opowieści, to spała z
nami w jednym łóżku. Wkradała się pod kołdrę między naszymi
nogami i raczkowała tak długo, aż jej głowa nie wyskoczyła po
drugiej stronie. „Ja tylko na chilecke” powiadała. Oczywiście
jej „chilecka” zdawała się nie mieć końca, a nam nie
pozwalała zasnąć. Ja starałam się uważnie słuchać jak śpiewa
i mówi rymowanki, byłam w tym niezwykle wytrwała. Hektorowi za to
często opadały powieki, a gdy tylko nasza mała córeczka to
przyuważyła, to zatykała mu nos i krzyczała do ucha „tata,
budzimy!”. „Tak, tak, słucham cię, słucham” odpowiadał
zaspanym głosem, na moment otwierał oczy, dawał jej całusa w
czoło albo policzek, a potem, po kilku minutach, ponownie odpływał,
a Ana go budziła i trwało to tak długo, dopóki nie zasnęła
pierwsza.
– Rozpuszczona
była – stwierdził Rupert.
– Tak,
kolejny fragment wskazuje na to, że nie lubiła czekać.
Zawsze,
gdy mąż był w pracy, ja wraz z córką jadałyśmy drugie
śniadania w formie pikniku, na typowym kocu w czerwoną kratę,
nieopodal jeziora. Anastazja uwielbiała obserwować kaczki, karmiła
je chlebem. Zawsze uważałam, by nie podchodziła za daleko. Pewnego
dnia, kiedy także miałyśmy wybrać się na piknik, ja musiałam
doglądnąć jeszcze kilku spraw, a córka bardzo się
niecierpliwiła. Pozwoliłam jej pobawić się na dworze, ale nie
zbliżać do jeziora, ani nie oddalać. Hektor był obecny przy tym,
gdy to mówiłam, poprawiał muchę, była klasyczna, wiązana, a nie
na przypinkę. Nie cierpiał tych zapinanych. Co prawda dostał taką
na urodziny od matki, ale nigdy jej nie zakładał. Mój mąż sam
upominał Anastazję, że ma być nieopodal, nie oddalać się poza
zasięg naszego wzroku, tak byśmy mogli ją dostrzec podczas
wyglądania przez okno w sypialni. Spuściliśmy ją z oczu dosłownie
na moment, a potem obydwoje ruszyliśmy na jej poszukiwania.
– To
wtedy znaleźli ją martwą? – zapytał Rupert, zajmując miejsce
naprzeciw Ernesta.
Mężczyzna
usiadł, gdyż nogi już go pobolewały, a zaspane oczy piekły. Bez
trudu jednak dostrzegł jak Sambor kręci głową.
– Nie,
wtedy znaleźli ją żywą – objaśnił.
Stała
nieopodal brzegu i karmiła kaczki. Nie mogła się doczekać kiedy
pójdziemy, więc postanowiła wybrać się sama. To nie ja, a mąż
ją znalazł. Ja w tym czasie sprawdzałam ogród. Zauważyłam jak
ciągnie małą za jej drobną rączkę w kierunku domu. Starałam
się go powstrzymać, prosiłam, by się opanował, ale on mnie nie
słuchał. Zaraz po przekroczeniu progu pokoju, przełożył
Anastazję przez kolano...
– Zachował
się typowo po ojcowsku – skomentował Rupert. – Nie można go za
to winić.
– Nie
powinno się, ale żona go winiła. Nawet się z nim nie pożegnała,
gdy wychodził do pracy. Nie pozwoliła się pocałować.
– Przewrażliwiona.
– Nie
odezwę się do ciebie do końca życia – zagroziłam.
– Trudno,
jedna jazgocząca osoba mniej! – warknął. – A ty jak jeszcze
raz oddalisz się gdzieś bez naszego pozwolenia, to cię pasem
potraktuję. Zrozumiałaś!? – zapytał podniesionym tonem i
zbliżył się do Any na niebezpieczną odległość.
Weszłam
między nich. Usiadłam na łóżku i przytuliłam łkające dziecko
do piersi. Poleciłam mu opuścić sypialnie. Uznałam, że tak
będzie lepiej.
– A
nie mówiłem, że przewrażliwiona – przypomniał Espinosa.
– Być
może, ale nie to mnie zastanawia.
– A
co? – Rupert wbił w szefa pytające spojrzenie.
– Czy
dziecko, które odebrało solidne lanie od ojca, bo zakładam, że
Rodrigez ma i miał ciężką rękę, poszłoby samotnie nad jezioro
następnego dnia?
– Następnego
się utopiła?
– Owszem.
Nie wydaję mi się, by po raz kolejny sprzeciwiła się woli ojca.
– Może
była wyjątkowo uparta? – rzucił z uroczym uśmiechem Rupert.
– Miała
pięć lat, nie sądzę, by upartość przezwyciężyła strach.
Pomyśl, przecież sam masz dzieci! – warknął.
– Ja
nie bijam dzieci. Gdy wychodzę to śpią, kiedy wracam, to
zazwyczaj, też już są w łóżkach. Ledwie daje rade być obecny
na ich urodzinach. Nie mam czasu jeszcze sprawiać im lania. Gdybym
miał to robić, to chyba sypiałbym jeszcze mniej, na tyle mniej, że
właściwie wcale bym nie sypiał.
Ernest
przewrócił oczami i powtórzył swój argument:
– Miała
pięć lat, była rozgarniętym, niegłupim dzieckiem, powinna się
bać popełnić to samo przewinienie ledwie dzień później.
– Może
ma szef rację. Stara się pan mi zasugerować, że małej ktoś
pomógł w umieraniu?
– Otóż,
w rzeczy samej, Rupercie, w rzeczy samej. I nie była to żona
Hektora, ani on sam. Obydwoje kochali to dziecko nad życie.
Cyntia mogła Edwarda bardziej pilnować, ale dzieciom się wypadki zdarzają. Więc w poprzednim rozdziale Hektor trochę przesadził zabierając Marsela i odchodząc od Cyntii. Ale dobrze że ją przeprosił.
OdpowiedzUsuńWyjawianie przeszłości Hektora trwa. Sambor i Rupert chyba wszystko wyciągną i będą się winy Hektora doszukiwać.
No i ciekawe dlaczego tak naprawdę Anastazja się utopiła. Bo jak Hektor kochał swoją córkę z pierwszego małżeństwa to by nie mógł jej utopić.
Czekam na kolejny rozdział.
Oj, chyba nieuważnie czytałaś, albo ja coś niejasno napisałem. Anastazja nie była dzieckiem z pierwszego małżeństwa Hektora, a dzieckiem jego i służącej, którą zastrzelił, gdy pojedynkował się z bratem. Kobieta ta jednak wcześniej urodziła, więc Hektor wywiózł dziecko na wieś do Hiszpanii i powrócił do Londynu, gdzie zatrudnił się jako ogrodnik u Arthura Solcmana, za którego miała wyjść Isabel. Pokochał kobietę, ale ta przecież nie mogła się związać z służącym, więc została żoną Arthura, który ją pewnego dnia skatował, a Hektor wraz z przyjacielem stanęli w jej obronie i Arthur przywitał dzięki nim tamten świat (umarł). Isabel na skutek pobicia poroniła, ale niedługo po tym pobrali się z Hektorem, gdyż jako wdowa mogła decydować sama o sobie i swojej przyszłości. Isabel nie mogła mieć też nigdy swoich dzieci, więc Hektor przyznał się do posiadania Bękarta chyba dwóch czy trzech lat i tak Isabel pokochała Anastazję jak własną córkę. Jednak Ana nie była biologiczną córką Isabel, bo ją urodziła Mirella, siostra Aurelii.
UsuńHejo! :3
OdpowiedzUsuńHm. Muszę powiedzieć, że po tym rozdziale mam dziwne wrażenie, że Susana coś knuje. Widać gołym okiem, że jest zazdrosna i przez to wydaje mi się, że mogła na coś wpaść i komuś zaszkodzić. Albo Cyntii, albo Hektorowi.
Wciąż nie mogę nadziwić się, że Hektor jest takim kochającym ojcem :D
Przyznam się, że uwielbiam czytać fragmenty z pamiętnika ( nie pomyliłam? ) byłej żony Hektora. Przyjemnie się je czyta, a ja mogłabym je czytać bez końca. Tak jakoś... przyciągają do sobie? xD
Nie dziwię się, że Cyntia wciąż obwinia się za wypadek Edwarda. Widać, że jest jej ciężko. Współczuję jej, ale jak to Hektor powiedział: ,,Wypadki się zdarzają’’.
Czekam na nn Potopu weny twórczej życzę! Pozdrawiam serdecznie! :***
Maggie
Co ta Susana wyprawia, ona chciała udusić Marselka. Ja rozumiem, że czuje sie odrzucona, bo Hektor nie skorzystał z jej wdzięków, nie udało się jej go uwieść, ma żal, o to jak potraktował jej siostrę i o to, że Marsel jest przez Hektora uwielbiany, a Gracjan , który jest jego pierworodnym, wychowuje sie jako dziecko służącej. Ale żeby chcieć zrobić krzywdę niewinnemu dziecku, to chore, nienawiść i zazdrość ją zaślepia. gdyby nie William, to zamordowałaby Marselka.
OdpowiedzUsuńSzkoda mi trochę Willa, musi patrzeć, jak Hektor wychowuje jego syna, jak go przytula, zajmuje się, musi go bardzo boleć, jak widzi, jak maly reaguje na Hektora, zrozumiał, że pomimo, że to on spłodził Marselka, to Hektor jest prawdziwym i jedynym ojcem chłopca.
Dobrze, że Charlie nagadał Hektorowi, że powinien wrócić do Cyntii i być przy niej, bo jest jego żoną i musi ją wspierać. Ma rację, że tak naprawdę to Cyntia ma tylko jego, bo Julia będzie miała żal o wypadek Edzia, Marta zawsze miała ją gdzieś, więc jeżeli Hektor nie będzie wspierał żony i odbierze jej synka, to ona pogrąży się w rozpaczy.
Te słowa Charliego pozwoliły Hektorowi ochłonąć i dojść do wniosku, że zdarzenie z Edwardem było wypadkiem i może fatycznie Cyntia mogłaby zwrócić większą uwagę na chłopca, ale z drugiej strony czasem zwyczajnie nie da się upilnować dziecka.
Podoba mi się, że Hektor starał się być delikatny i miły dla żony, że robił wszystko żeby ją pocieszyć i przekonać, żeby się już nie zadręczała, niestety on zawsze musi z czymś wyskoczyć, wiem, że miał dobre intencje z tym ciepłym mlekiem, ale nie musiał zaraz się unosić, ale z drugiej strony jakby odpuścił to wyszedłby na ciapciaka, a nie na faceta, więć nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Dociekliwi są ci detektywi, zagadki dotyczące Hektora spędzają im sen z powiek. Rupertowi nie daje spokoju Kanonber i śmierć w tamtejszym domu matki z maleńkim synkiem, doszukuje się powiązań z Hektorem, już odkrył , że zgadza się wiek Rodrigeza z dzieckiem które zginęło, ciekawe czego się dokopie.
UsuńSambor cały czas próbuje odkryć, kto przyczynił się do śmierci małej Anastazji, tez uważam, że to nie był nieszczęśliwy wypadek i myslę, że ani Isabel, ani tym bardziej Hektor nie zrobili małej krzywdy, tylko w takim razie kto posunął sie do takiego drastycznego czynu, kto chciał poprzez smierć małej zranic Hektora.
Coraz bardziej wkurza mnie Susana. Udusić dziecko, bo jego ojciec odrzucił ją...? To chore! Przecież Marsel nie jest niczemu winny!
OdpowiedzUsuńHektor w niektórych momentach jest oschły dla Cyntii, a w niektórych ciepły. Zdecydowanie bardziej lubię go w tej drugiej wersji.
Trochę mi szkoda Cyntii. Nie chciała tego wypadku. Mogła bardziej pilnować Edwarda, ale wypadki chodzą po ludziach...
Lubię kartki z pamiętnika byłej żony Hektora. Można zobaczyć okiem innych, jaki wcześniej był :)
Wiedziałam, że ta Susana to normalna nie jest. Jak dobrze, że Will czuwał, bo ta wariatka wzięłaby go zabiła, a co winne jest takie dzieciątko? Chyba tylko tyle, że urodziło się w takiej, a nie innej rodzinie. Will byłby dla niego świetnym ojcem. Może nawet lepszym niż Hektor? To znaczy nie zapewniłby mu takiego dobrobytu, ale ile uczucia by na niego przelał! Hektor niby też kocha swojego syna, ale jednak prawdziwym ojcem to on nie jest.
OdpowiedzUsuńTa scena z Charliem tylko dowodzi na to, że Hektor ma w sobie również jakieś głębsze uczucia, które tylko trzeba wydobyć. A może to moja nadinterpretacja.
Zastanawia mnie do jakich wniosków dojdą detektywi. Wiele szczegółów się zgadza, ale jaka jest prawda?
Nie wiem czy William byłby lepszym ojcem niż Hektor. Będziesz miała możliwość to ocenić, gdy William doczeka się własnych dzieci i też cudzych dzieci, bo i takich i takich się doczeka (ale ci teraz rzuciłem spojlerem).
UsuńOjcem nie jest ten kto spłodził, a ten kto wychował. Tu tylko przykre jest, że Hektor nie zna prawdy i uważa Marsela za swojego syna i to tworzy pytanie czy znając prawdę traktowałby chłopca tak samo i nadal mały byłby jego oczkiem w głowie.
Myślę, że gdy poznasz nieco faktów z przeszłości to zmienić diametralnie zdanie o niektórych bohaterach i już się nie mogę doczekać aż to nastąpi, a do tego jeszcze tak daleko........ ;-(
Charlie tak jak już mówiłem - nie da Cyntii, ani Hektorowi, ani Marselowi zrobić krzywdy i ma on ku temu swoje prywatne powody. A Hektor chyba widać, że jednak ma uczucia - Bastiana nie zabił, syna kocha, żonie śpiewa kołysanki, o Laurę się troszczy. Nie jest on więc taki do końca bezduszny jak jakiś tyran i kat, choć ma w sobie nie tylko nutkę, ale całą gamę despotyzmu.
Więcej rozdziałów z detektywami poproszę :) Oni, razem z Williamem będą szukać prawdy, czego nie mogę się doczekać.
OdpowiedzUsuńCiekawość mnie zżera - kto mógłby zabić Anastazję. Widzę, że Susana jest zdolna by zabić dziecko, ale wątpię, żeby wiedziała wtedy o istnieniu Hektora. Zrobił to pewnie jakiś nowy bohater, no albo Javier. On stracił ukochaną, więc Hektor dziecko. Oko za oko, ząb za ząb, jak powiadają.
Dobrze, że Rodrigez przemyślał swoje zachowanie i dzięki Charliemu postanowił wybaczyć Cyntii. Ona nie powinna się tak stresować w swoim stanie. Popełniła błąd, ale to prawda, że chociaż dostanie nauczkę na przyszłość. Myślę, że ten wypadek + śmierć dziecka sprawi, że pokocha jeszcze bardziej Marsela.
amandiolabadeo.blogspot.com
Hej!
OdpowiedzUsuńNareszcie zabrałam się za komentowanie Twojego bloga:)
Na wstępie chciałam powiedzieć, że spokojnie mógłbyś wydać książkę i to z niemałym powodzeniem;) Twoje rozdziały czyta się tak płynnie i przyjemnie, zupełnie jakbyś opisywał to, co się właśnie teraz dzieje. Jest dużo dialogów i opisów czynności bohaterów, a nie krajobrazów, czy pomieszczeń. To wszystko powoduje, że czyta się to po prostu bardzo miło i naturalnie :)
Masz też wielki łeb, bo mało kto skonstruowałby tak skomplikowaną i tajemniczą fabułę. To również podziwiam. W tej fabule, a dokładniej w związkach rodzinnych bohaterów się już zdążyłam pogubić. Otóż do tej pory byłam pewna, że Susana jest siostrą Mirelli, ale teraz to się wyklucza. Kogo siostrą jest w takim razie Susana?
Pozdrawiam i życzę wytrwałości, weny i pomysłowości;)
WM
A skąd taki wniosek, że Susana jest siostrą Mirelli. Od początku było wiadomo, że Susany siostra nie żyję (od momentu, gdy z matką zjawiły się w posiadłości Rodrigeza). Od początku też było wiadomo, że Aurelia jest siostrą zmarłej w pojedynku Mirelli (Hektor spotyka Aurelię w tawernie, gdy idzie tam za Bastianem Brownem przed ślubem Julii i Bastka). Są po prostu dwie zmarłe kobiety, jedna zmarła w pojedynku, a druga uznana za samobójczynie. Jedna przed śmiercią urodziła dziewczynkę, druga chłopca, a z tego wniosek taki, że Marsel nie jest jedynym dziedzicem i będzie musiał się w przyszłości majątkiem podzielić. Zdradzę, że nie będzie mu to w smak xD
UsuńMam nadzieję, że odrobinkę rozjaśniłem. Dziękuję za komentarz i uznanie, ale sądzę, że ze mnie to akurat straszny amator, jedynie fabuła i postacie mi wyszły, ale sposób pisania mam nadal bardzo podstawowy.
Specjalnie cofnęłam się do rozdziału, gdzie Susana z matką przybywają do posiadłości Hektora i chyba wywnioskowałam to, ponieważ Violetta i Susana cały czas przypatrywały się jego lewej dłoni. Skojarzyło mi się to, jakby były przy pojednku. W sumie nie wiem czemu.
UsuńCzytając ten rozdział zauważyłam fragment, w którym oglada fotografie i wspomina przeszłość. Jest tam kobieta mówiąca,żeby odłożył aparat, bo to prezent dla Anastazji. Później go całuje i jest napisane, że zdawał się nie zwarać uwagi na kobietę ani na dziecko, tylko biegał wzrokiem za pokojówką. To by oznaczało, że zdradzał Isabel (bo ona była matką dla Anastazji) i nie był takim kochającym mężem.
Nie jestem znawcą ani krytkiem, ale czytam trochę blogów z opowiadaniami i Twój styl pisania najbardziej mi się podoba. Jest nawet lepszy od niektórych zawodowych pisarzy (uwierz -nie przesadzam) :)
Pozdrawiam i miłego dnia!
WM