sobota, 22 października 2016

Rozdział 37: Dzieci i ich rodzice


Zachęcam także do zapoznania się z wcześniejszym postem  Rozdział 36: Kochać nad życie

Tym co trafili tu po raz pierwszy, przypominam, że opowiadanie zaczyna się od postu - Wprowadzenie: Na zły początek

Julia czuwała przy łóżeczku synka. Siedziała w bujanym fotelu, ale nie kołysała się w nim. Jej wzrok wbity był w małego blondynka, którego sinawe powieki były w pełni opuszczone. Klatka piersiowa chłopca powoli unosiła się i opadała, a matka co jakiś czas przykładała swoją dłoń do jego czoła, by sprawdzić czy temperatura nie skoczyła. Czyniła to niezwykle delikatnie, gdyż Edward miał zabandażowane czoło, a pod bandażem, w okolicy skroni znajdował się opatrunek. Kiedy tak pochylała się nad śpiącym, po środkach uspokajających i lekach przeciwbólowych, chłopcem poczuła czyjeś dłonie na swoich ramionach. Nie wzdrygnęła się, wiedziała, że to jej mąż.
Będzie lepiej jak odpoczniesz – przemówił niezwykle delikatnie, jakby ważył każde słowo po dwakroć zanim je wypowiedział.
Nie... to...
Ja przy nim posiedzę – zapewnił i zasiadł w fotelu, w którym jeszcze nie tak dawno ona siedziała.
Brunetka zaczęła bawić się obrączką, jakby sama nie do końca wiedziała co powinna uczynić. Niespodziewanie wydostało się z jej ust powątpiewanie:
To nie twój syn.
Bastian wstał energicznie, a przez jego twarz przewinęła się paleta uczuć od gniewu, poprzez zawód, aż po rozczarowanie.
Nigdy tak nie mów – warknął przez zęby i pochylił się nad rocznym chłopcem, by okryć jego posiniaczone ciałko. Skrupulatnie rzucił okiem na liczne zasinienia wywołane upadkiem, jak i na te wcześniejsze oraz na ślady ukłuć na rączce. Pogładził palcem po policzku chłopca i uśmiechnął się blado. Ponownie spojrzał na żonę. – Będzie dobrze? – rzekł pytająco.
Nie wiem. Lekarz nie wiedział co zrobić, tak mocno krwawił – wyjawiła i na poczerwieniałych od łez oczach ponownie zagościły słone krople.
Brown przygarnął żonę do siebie i pozwolił jej płakać. Nie uspokajał... właściwie nic nie mówił, a ona dała łzą płynąć wprost w jego białą koszulę i popielatą marynarkę.
Co jakiś czas wplatał swoje długie palce w jej włosy. Skoncentrowany był na swoich myślach i tym co wyniósł ze szkoły oraz studiów, które wielokrotnie zaczynał, ale nigdy nie ukończył. W jego wspomnieniach pojawiło się nazwisko John Conrad Otto. Wiedział że był to lekarz, który opisał pewną chorobę znaną już ponad sto lat przed naszą erą, ale postanowił jeszcze niczego nie wyjawiać Julii. Zdaniem Bastiana, żona wystarczająco się martwiła i nie chciał jej dokładać problemów.

Hektor czuł niepokój w środku nocy. Niepokój ten sprawiał wrażenie jakby ktoś ściskał jego gardło w imadle. We śnie otworzył oczy, a nad nim stała jakaś męska postać, bliżej nieokreślony człowiek z czarnymi oczami samego diabła. Ten mężczyzna ściskał go za gardło tak długo, aż oczy Rodrigeza zaczęły zachodzić mgłą, a on czuł się coraz słabszy. Zawroty głowy zaczynały sprawiać wrażenie jakby przechodził magiczną granicę między życiem a śmiercią.
W oddali słyszał głos swojego teścia:
Nie umrzesz, jeszcze nie teraz, choć bez wątpienia zasługujesz na gorszą śmierć. – Słowa te były tak wyraźne, że Hektor aż się zatracił w ich brzmieniu. – Powiedz prawdę, prawdę, wdę, dę, dę…– dudniło echo odbijające się od każdego zakamarka pokoju.
Cyntia przebudziła się, czując jak jej mąż się wierci i rzuca po łóżku. Zaniepokojona stanem Hektora, który zdawał się znajdować pół na jawie, a pół we śnie, potrząsała nim na tyle energicznie na ile tylko pozwoliły jej siły. Trącała w ramię i podniesionym głosem prosiła, by się obudził. Jednak prawdziwy lęk zawitał do jej serca w chwili, gdy mężczyzna przestał na kilka sekund oddychać. Łzy pojawiły się na jej twarzy, a ciało zastygło w bezruchu. Niespodziewanie Hektor nagle otworzył oczy, nabrał powietrza i usiadł. Spojrzał na żonę przerażony nieco nieobecnym wzrokiem.
Miałeś zły sen – wyjaśniła, przełykając ślinę i starając się nie wypuścić już ani jednej kropli na swoje policzki.
Hektor nadal oddychał spazmatycznie i rozglądał się na około jakby się chciał upewnić czy nadal znajduje się w świecie żywych. Cyntia głaskała go po głowie i policzku. Nie pamiętał już jak smakuje taki dotyk, czystej, bezinteresownej troski. Musiał przyznać, że był to przyjemny gest, ale pomimo to odtrącił jej dłoń. Nienawidził współczucia i nie cierpiał jak ktoś się nad nim litował, zwłaszcza jeśli czyniła to osoba słabsza od niego, na dodatek kobieta.
Zostaw – warknął wstając.
Wbiła wystraszone spojrzenie w jego plecy. Wydawał jej się być innym, zupełnie jej obcym człowiekiem, który tylko sięga po szlafrok jej męża. Ubrany był tak jak on i wyglądał jak on, ale zachowywał się tak jakby to zupełnie nie był jej mąż.
Rodrigez nie tłumacząc niczego żonie, udał się do łazienki przemyć twarz zimną wodą. Uczynił też kilka łyków prosto z kranu. Spojrzał w lustro, a w nim ujrzał Francisa Prevosta i Juliana Montenegro jak żywych. Pierwszy był blady niczym trup, nieco zielonkawy na twarzy, a drugi cały pokrwawiony z rozerwanymi ranami na brzuchu i ramieniu. Hektor aż się zapowietrzył z wrażenia, przestraszony zamknął oczy i postanowił odwrócić się w stronę nieboszczyków, dodając sobie w myślach otuchy słowami:
To nie może być prawda, wy nie żyjecie.
Odwracał się bardzo powoli, bojąc się tego jaki widok zastanie.
Nie było nikogo. Tylko biel kafli aż biła po oczach.
Skoncentrował swój wzrok na zasłonce służącej za parawan oddzielający wannę od reszty pomieszczenia. Była we wzór kwiatu wiśni słynnym na całą Japonię. Jeszcze nigdy w życiu nie przeraził go tak zwykły kawałek niegroźnego materiału.
Co się stało? – zapytała Cyntia, stając w progu łazienki. Dostrzegła bladość na twarzy własnego męża.
Ten aż się wzdrygnął na dźwięk jej słów. Po chwili jednak przełknął głośno ślinę i odgrodził od siebie złe myśl.
Nie, nic kochanie, to był tylko zły sen. Musiałem napić się wody. – Cmoknął jej policzek, jak gdyby nigdy nic i stając za jej plecami, objął ją rękoma. Oparł brodę na zagłębieniu między szyją żony a jej ramieniem i tuląc twarz do jej policzka, zapytał: – Nowa zasłonka?
Ładna, nie sądzisz?
Tak, oczywiście. Nadaje koloru wnętrzu. Sama wybierałaś?
Nie. – Odsunęła się nieco i spojrzała na niego zaskoczona. Nadal trzymał ją w swoich objęciach. – Myślałam, że ty kazałeś zmienić poprzednią.
Nie przypominam sobie. Może to pomysł służby. Chodźmy do łóżka. Jeszcze jest późno. – Wypuścił ją z klatki swoich rąk i chwycił za ramię. Delikatnie nakierował na sypialnie.
Chyba chciałeś powiedzieć wcześnie – stwierdziła z delikatnym, ale nieco ponurym uśmiechem.
Położyli się, ale pomimo zmęczenia i pory idealnej na kontynuowanie spania, żadne z nich nie mogło zasnąć. Cyntia ciągle obwiniała się o wypadek siostrzeńca, a Hektor zachodził w myśl skąd ta zasłonka u nich w łazience. Kiedy widział ją ostatni raz był sporo młodszy i nakrywał nią cało ojczyma z niekrytym uśmiechem na ustach, ale także przerażeniem w oczach.
O czym myślisz? – zapytała Cyntia, przebijając się przez głośną ciszę.
O niczym.
Przecież widzę. Jesteś dziwnie nieobecny.
Odwiedziły mnie błędy przeszłości – odpowiedział szczerze, ale wymijająco zarazem.
Co takiego ci się śniło?
To już nieważne. – Spojrzał na nią i zmusił samego siebie do uśmiechu. – Gdy patrzę na ciebie, to zapominam o wszystkim co złe i nieprzyjemne. – Cmoknął ją w czoło, następnie w czubek nosa i usta. – Dobranoc, kochanie.
Dobranoc, ale jak chcesz, to możemy wezwać kogoś z służby. Może mają jakieś zioła na koszmary i bezsenność. Skłamię, że potrzebujemy ich dla mnie.
Kochana jesteś, ale ja mam już niezawodny lek na bezsenność. – Wstał, chwycił za szklankę oraz karafkę i wrócił z nimi do łóżka.
Stanowczo za dużo pijesz – powiedziała oburzona i odwróciła się do męża plecami. Zamknęła oczy i pragnęła jeszcze na moment odpłynąć do pięknej i bez zmartwień krainy Morfeusza.
Rodrigez zignorował jej zachowanie, napełnił pośpieszne szklankę po sam brzeg i wypił do dna. Zapewne gdyby wiedział, że nie pija samej whisky, a taką zmieszaną z ziołami Catha, które w nadmiarze powodują koszmary i urojenia, to usłuchałby żony i odstawił alkohol. Hektor jednak tego wszystkiego nie wiedział, a więc po chwili ponownie napełnił szklankę, wypił i jeszcze kilka razy powtórzył tę czynność, aż w końcu odstawił szklane naczynia na szafkę nocną tuż przy lampce, zgasił ją pociągając za sznurek zakończony perełką i usnął.

Tym razem Hektora nawiedził sen, który był wyrazisty niczym jawa. Siedział w fotelu nieopodal kołyski i lulał małego Marsela. Dziecię kwiliło i nie mogło usnąć, było bardzo niespokojne. Nagle kołyska wydała się lekka, jakby kołysał nią ktoś jeszcze. Pomimo tego Rodrigez nie czuł niepokoju. Ze spokojem spojrzał w bok i dostrzegł małą czarnowłosą dziewczynkę. Uśmiechała się do niego. Była nastawiona przyjaźnie, a jej biała sukienka z kokardą na brzuchu sięgała do samej ziemi. Sukienka ta była cała mokra, aż ociekała wodą.
Anastazja? – zapytał cicho, niemal szeptem, a jego usta wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu.
Kim jest ten chłopiec, tato? – odpowiedziała pytaniem na pytanie dziewczynka.
Twym bratem – przeszło mu przez myśl, ale zanim wypowiedział te słowa na głos, Anastazja uśmiechnęła się blado i smutno zarazem, pokręciła głową i wyszeptała:
Nie, to nie jest mój brat. – Miała łezki w oczach, a potem jej obraz się rozmazał, rozpłynął w powietrzu, jak gdyby nigdy nie istniała.
Hektor zaniepokojony słowami córki wstał z fotela i zerknął do kołyski na usypiającego Marsela. Dziecko miało przymknięte powieki i sympatyczny wyraz twarzy. Ssało kciuk. Rodrigez odetchnął z ulgą. Jednak kiedy spojrzał na Marsela ponownie, ten patrzył na niego czarnymi oczyma. Patrzył złowrogo i uśmiechał się kpiąco. Jego czoło przeszył mars, a na lewym policzku powstała niewielka blizna, z sekundy na sekundę zamieniająca się w coraz większą, krwawiącą szramę. Dziecko wciąż na niego patrzyło i choć było podobne do Marsela, to ani trochę nie przypominało niewinnego niemowlęcia, bardziej kogoś, kto ma potworne zamiary... jakiegoś demona.
Te oczy – szepnął Hektor. – Jakbym już gdzieś je widział.
Spójrz w lustro – wyszeptał tuż przy jego uchu znany mu głos. Sen był tak wyrazisty, że aż czuł oddech tej osoby na swojej szyi.
Pchnięty ciekawością stanął przy jasnej toaletce żony. Nie miał zarostu, a jego włosy były w kolorze ciemnego blondu, niektóre pojedyncze włoski wydawały się jaśniejsze od pozostałych, jakby skąpane w blasku słońca przeszły w kolor pszenicy. Dostrzegł starość na swojej twarzy, odzianą w płaszcz licznych zmarszczek.
Jesteśmy do siebie tak podobni – usłyszał wcześniej nieznaną dumę w głosie własnego ojca. Tego, który był nim naprawę, tego, który nie opatrywał mu rozdartych kolan, nie doradzał i nie wspierał. Tego, który przez cały okres jego dzieciństwa był właściwie nieobecny. – Jeszcze nie jest za późno, by to przerwać. Zrezygnuj, synu. Ona… – Mężczyzna wskazał dłonią na spokojnie śpiącą Cyntię. – Ona nigdy czegoś takiego nie wybaczy. Nie wybaczy ci, słyszysz! – wrzeszczało echo.
Farbowany brunet ponownie obudził się zlany potem i przerażony. Postanowił nie spać aż do rana, bo zwyczajnie bał się zasnąć. Zerknął na żonę i zbliżył do niej swoją ociekającą potem twarz. Dotknął mokrym czubkiem nosa jej policzka, zaciągnął się, czując zapach olejku lawendowego, który zwykła dodawać do kąpieli i złożył pocałunek.
Przepraszam, kochanie – szepnął.
Wstał, by przygotować sobie kolejnego drinka, gdy jego uszu dobiegło kwilenie Marsela.
Był dużym, dorosłym i silnym facetem, ale przed podejściem do kołyski poczuł wątpliwości, czy powinien tak uczynić. Ciągle pamiętał sen, a w nim Marsela z oczami samego diabła.
Nie wygłupiaj się! – zganił sam siebie w myślach. – To tylko sen – zadrwił ze swego strachu i bezmyślności.
Podszedł do kołyski i wziął dzieciątko na ręce. Z początku nie zauważył niczego niepokojącego, dopóki jego oczy nie zerknęły pod kocyk, którym chciał utulić niemowlaka. To nie był kocyk jego syna, bo ten Marsela był niebieski. W ogóle nie przypominał sobie, by jego syn posiadał cokolwiek w słonecznym kolorze.
Anastazja – przeczytał wyszyty czerwoną włóczką napis na żółtym kocyku.
Przerażony szybko odłożył Marsela do kołyski i zabujał ją, by chłopiec na moment się czymś zajął i nie kwilił. Zwinął materiał w rulon i schował do swojej komody. Poszukał innego kocyka, którym okrył synka. Niepokój sprawił, że nie opuszczał go na krok.
Kto tutaj był? – pytał samego siebie. – Co jeśli nadal tutaj jest? – dopytywał.
Pchnięty niepokojem podbiegł do łóżka, wyjął pistolet z zamykanej na klucz szuflady szafki nocnej i sprawdził każde z pomieszczeń, każdy zakamarek, każdą szafę, a nawet balkon i pod łóżkiem. Nikogo nie było.
Wariuję – uznał, odkładając broń na miejsce.
Przysiadł na łóżku i przetarł zmęczone oczy opuszkami palców. Zerknął na stół, na którym poprzedniego dnia ułożył grube teczki dokumentacji kosztów i przychodów. Był zaniepokojony pewnym pismem, które otrzymał, dlatego chciał to sprawdzić, ale przez wypadek jakiemu uległ Edward całkiem wypadło mu to z głowy. Postanowił więc teraz się tym zająć. Zaświecił lampę z ozdobnym, kwiecistym abażurem i przestawił ją na samiuteńki brzeg komody, tak by dawała światło na papiery znajdujące się na dużym, okrągłym stole, który miałby możliwość pomieścić nie cztery, a sześć, a na ścisk to nawet osiem osób.

Hektor Rodrigez niczego nie znalazł w obecnych dokumentach. Zirytowany zaklął pod nosem w swoim rodzinnym języku, czyli po hiszpańsku i sięgnął do kilka godzin wcześniej otwartej skalpelem koperty. Kancelaria komornicza – głosił napis w miejscu, gdzie powinien widnieć nadawca. Wewnątrz natomiast znajdowało się pismo starannie przygotowane zapewne przez jednego z sekretarzy kancelarii, który śmiał nawet podkreślić czerwonym atramentem kwotę opiewającą na niebotycznie wysoką sumę.
Mężczyzna wiedział, że nie może zwlekać. Spodnie od piżamy zastąpił zwyczajnymi, nieeleganckimi, których nie zakładał od czasu gry w piłkę z własną żoną, gdy jeszcze znajdowali się w podróży poślubnej. Górnej części ubioru nie zmieniał, jedynie pozbył się szlafroka, a koszulę piżamy ukrył pod popielatym, grubym, wełnianym swetrem zapinanym na duże guziki. Stanął przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Brownów i nosił się z zamiarem zastukania w nie. Zdusił w sobie strach i w końcu uderzył delikatnie pięścią w pomalowane na biało drewno.
Bastek mu otworzył. Był blady jak nie on, zasmucony jak nie on i na dodatek trzeźwy, także jak nie on.
Co z Edwardem? – zapytał Rodrigez.
Blondyn świdrował wzorkiem swego szwagra, aż w końcu odstąpił krok do tyłu i wydał polecenie jakby od niechcenia:
Wejdź.
Nie, to nie jest dobry moment – wzbraniał się.
Chcesz rozmawiać na korytarzu? Wejdź! – uniósł się i wyglądał na niezwykle zniecierpliwionego.
Hektor poczuł, że nie ma innego wyjścia jak tylko ustąpił i postąpił tak jak wysoki i szczupły blondyn z widocznym, ale nie dużym wąsem sobie życzy. Przestąpił więc próg i tkwił niczym słup w oczekiwaniu aż Bastian zamknie drzwi.
Lekarz mówi, że Edward wyzdrowieje jeśli nie będzie gorączkował. Martwią go tylko te wylewy krwi, duże siniaki i...
To normalne, skoro spadł ze schodów, prawda?
Brown pokręcił głową.
Już wcześniej zauważyliśmy, gdy wyrosły mu zęby i przygryzł sobie język. Krwawienie nie chciało ustąpić. Za długo to trwało – wyjawił i wskazał Hektorowi miejsce przy małym, białym stoliczku, wokół którego ustawione były cztery fotele.
Państwo Brown sami urządzali swoje mieszkanie, które mieściło się na trzecim piętrze kamienicy, niegdyś należącej tylko i wyłącznie do Hektora Rodrigeza. Niegdyś był to jeden, wielki pokój, który parawanem oddzielał część sypialnianą od salonowej. Teraz jednak dzieliły go dwie ściany i zasuwane, dwuskrzydłowe drzwi, dzięki którym powstał mały salonik i dwa, niewielkie, ale przytulne pokoiki. To w tym właśnie saloniku, do którego wchodziło się zaraz po przekroczeniu progu, siedzieli Bastian i Hektor. Julia natomiast na wpół drzemała, a na wpół doglądała swojego pierworodnego.
Zamówiliśmy już malarzy i farbę. Niebieską – przemówił ze łzami w oczach Brown. – Chcemy przenieść Edwarda do jego pokoju. Teraz jednak chyba z tym poczekamy.
Jest jeszcze mały – odezwał się Rodrigez. – Nie trzeba mu jeszcze chyba prywatności i aż tyle przestrzeni – dodał z lekkim uśmiechem. – Przepraszam cię za to co zaszło. – Nagle posmutniał i wbił w szwagra pytające spojrzenie. List, który do tej pory znajdował się w jego dłoni, upadł na podłogę. Podniósł go szybko i miętolił dalej między palcami.
Bastian sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po papierosa. Wcześniej siedział przy Edwardzie, nie miał czasu na kąpiel, przebranie się i sen. Był więc w tym samym odzieniu co poprzedniego dnia. Nie miał nawet czasu na to by zapalić, dlatego postanowił uczynić to teraz. Nie poczęstował Rodrigeza.
Przepraszasz mnie za to, że twa żona nie dopilnowała mego syna? – zapytał. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale na moment przerwał, by za pomocą zapałek odpalić papierosa. Wstał i zasunął drzwi prowadzące do sypialni. wcześniej upewniając się czy jego żona nie znajduje się pod nimi i czasami nie podsłuchuje. Nie było jej tam, więc postanowił kontynuować, ale Hektor go ubiegł:
Ona nie chciała, Bastianie. Jest tym bardzo przybita i...
Nie będę jej robił wymówek, bez obaw. Wiem, że to mogło przydarzyć się każdemu. Przy mnie Edward kiedyś spadł z wersalki, bo nie przyuważyłem, że usiłował się na nią wspiąć. Innymi razy stanął w kołysce, zabujał się i omal nie wypadł, ledwie wtedy chodził. Gdyby spadł na główkę, pewnie upadek byłby śmiertelny. Zadałem ci to pytanie, bo po prostu sądziłem, że przyszedłeś mnie przeprosić za to, że chciałeś mnie czymś nafaszerować od czego zapewne bym umarł. – Bastian ponownie zajął miejsce naprzeciw Rodrigeza.
Zrezygnowałem z tego. Nie umiałbym cię skrzywdzić. – Wyciągnął nogi do przodu, bo nagle naszła go ochota rozprostowania kończyn. Zmęczenie biło z jego twarzy i uderzało nawet w Browna.
Powinieneś wrócić do pokoju i się przespać – zauważył.
Nie, tylko nie sen. – Hektor pokręcił głową i rzucił kopertę na stół. – Pensjonat o nazwie Alabaster jest zadłużony na taką kwotę, której nie jesteśmy w stanie pokryć.
Alabaster? Ten Alabaster? Nasz? – zdziwił się i natychmiast dopadł do koperty. Rozerwał ją w kilku miejscach, pomimo że ta była już wcześniej otwarta. Zaczytał się i szepnął: – niemożliwe. Takiej kwoty podatku nie naliczyliby w tak krótkim czasie.
Wiem – przyznał. – Myślałem, że to jakieś zadłużenie z początków działalności, że coś pominęliśmy i nałożyli odsetki, ale nie, bo okazało się, że my płacimy podatki.
Nawet jeśli to nie narzuciliby aż takich odsetek.
A twoja rodzina? Pensjonat nosi taką samą nazwę jak ich hotele i moteliki.
Połączyliśmy działalność, to dało nam renomę i sprawiło, że zdobyliśmy klientów tutaj. Moja rodzina nigdy nie zalegała z płatnościami. To ja jestem w tej rodzinie wyjątkiem. – Zaśmiał się. – Mnie dopóki nie upomni się pięścią, to długu nie oddam. Nawet listy i ponaglenia do mnie trafiają.
Ale te długi nie mogą być twoje, bo to urząd je naliczył. – Hektor wyraźnie zaczął się irytować. – A twoja fabryka mebli i dywanów z podatkiem wychodzi na prostą od kiedy zmieniłem ci księgowego.
Zmieniłeś mi księgowego? – Blondyn spojrzał na szwagra zaskoczony, a potem machnął na to ręką. – Zresztą, rób co tam chcesz. Najważniejsze, że zarabiam.
Rodrigez spojrzał na sufit, westchnął teatralnie i nawet przewrócił oczami czego nie miał w zwyczaju.
Skoro ten dług nie jest mój ani twój, to czyj jest? – zapytał w końcu.
Montenegro – wywnioskował Brown i z załamaniem odrzucił kopertę na środek białego, małego, ale przy tym wyglądającego na niezwykle ciężki, stolika.
Na jakiej podstawie żądają od nas tego co im był winny Julian albo Marta!? – uniósł się brunet, ale szybko spojrzał na drzwi i przypomniał sobie o śpiącej Julii i chorym Edwardzie, którego stan wymagał pełni ciszy i spokoju.
Prawnie... prawo to ja akurat tylko trzy tygodnie studiowałem, ale trochę się tym od dziecka interesowałem i przejmując majątek po Julianie, przejęliśmy nie tylko jego dobra, ale także długi.
Ale dlaczego kwota naliczona jest na pensjonat, dlaczego nie wysłali upomnienia o starych zaległościach i żądania ich pokrycia, tylko...? – Hektor zaniemówił, niczego z tego nie rozumiał.
Bo w posiadłości Montenegro był kiedyś motel o takiej samej nazwie. Założycielem był ojciec Marty, a po jego śmierci ona go przejęła. Julian rozbudował kamienice, sobie pozostawił fabryki, a żonie sprezentował to co kochała najbardziej, możliwość dowodzenia i rządzenia personelem.
Skąd to wiesz? – Rodrigez, pomimo że nie chciał, to i tak się uśmiechnął.
Nasze rodziny są spokrewnione... znaczy zaprzyjaźnione od bardzo dawna. Mój dziadek był przyjacielem dziadka matki Cyntii i Julii.
Dziadek dziadka matki... dobra, nieważne. Powiedzmy, że rozumiem – Hektor postanowił nie zadawać sobie trudu malowaniem w głowie drzew z gałęziami powiązań.
Kiedy byłem mały, spór był właśnie o pieniądze. Wcześniej przyjeżdżałem tutaj na prawie każde wakacje i ferie. Tak poznałem Julię, a Cyntia, to wtedy o, taka mała wtedy była – ze szczerym uśmiechem na ustach pokazał, że żona Hektora wtedy ledwie odrastała od dywanu. – I to w kapeluszu tyle miała, takim wielkim – wspominał na głos.
To i tak nie tłumaczy dlaczego nikt nie upomniał się o ten podatek wcześniej, dlaczego akurat teraz i czemu nas dwoje, a nie Juliana?
Julian nie żyje – przypomniał Brown.
Faktycznie, bardzo trafne spostrzeżenie. Od nieboszczyka trudno wymagać spłaty zobowiązań.
Musiał być jakiś kruczek.
Kruczek, na podstawie którego odroczyli spłatę na kilka lat – podłapał Rodrigez.
Kilkanaście – poprawił go Bastek i sztucznie się uśmiechnął. – Motel zamknięto w dziewięćdziesiątych latach zeszłego wieku.
Około piętnaście lat temu?
Tak.
A otwarto?
Na długo przed zamknięciem, ale pod nazwą Alabaster widniał krótko, trzy, może cztery lata.
Pamiętasz takie szczegóły z dzieciństwa? – zdziwił się Rodrigez.
Dużo pamiętam – odpowiedział i wzruszył ramionami. – Od małego miałem najlepszą pamięć w całej rodzinie. – Splótł ręce na piersi i dopowiedział wielce z siebie dumny – tak pozostało do dziś.
Trzeba porozmawiać z Martą.
To ty.
Dlaczego ja? – zdziwił się Hektor.
Ciebie bardziej lubi!
Wcale mnie nie lubi!
Ale ty ją lubisz!
Wcale jej nie lubię! – zaprzeczył Hiszpan, ale widząc po wyrazie twarzy Bastiana, że nie ma co na niego liczyć, ustąpił. – Dobrze, ja z nią porozmawiam, ale najpierw trzeba dokładnie sprawdzić wszystkie dokumenty. Może sami na coś trafimy i rozmowa z naszą teściową wcale nie będzie konieczna.

Z samego rana obaj udali się do posiadłości Montenegro, gdzie remont niemal dobiegał końca. Niestety prace remontowe dotyczące centralnego ogrzewania musiały zostać odłożone na czas okresu zimowego.
Gdzie są dokumenty? – zapytał Hektor, wchodząc do posiadłości strzeżonej przez kilkoro rosłych mężczyzn.
Ci jednak nie mieli bladego pojęcia. Udzielili tylko odpowiedzi, że oni strzegą materiałów budowlanych, srebrnych zastaw oraz złotych sztućców.
Ciekawe zajęcie – rzucił żartobliwie w kierunku całej czwórki pijącej okropnie czarną i pełną fusów kawę. – Dokumenty powinny być w gabinecie – stwierdził.
Wszystko z gabinetu zostało wyniesione do piwnicy – wtrącił się najmniejszy z całej czwórki.
Mamy klucz do piwnicy? – zapytał Bastian.
Mamy łom – odpowiedział Rodrigez, sięgając do podłogi po ciężkie i masywne narzędzie. – I młot też mamy – dodał, tym razem biorąc przedmiot z biurka recepcjonisty, które okryte było białym prześcieradłem.
Chcesz się włamać do piwnicy!? – krzyknął Brown i ruszył za szwagrem, który już zmierzał w kierunku podziemi. – Skąd wiesz, gdzie tutaj jest piwnica? – dopytywał.
To panieński dom mojej żony, mam prawo po nim pospacerować! – odwarknął. – A gdy moim kaprysem będzie zwiedzanie piwnic, to będę spacerował po piwnicach – dodał zbiegając wąskimi schodami w dół.
Na dole nie ma światła – zauważył Bastian, który nie był taki w gorącej wodzie kąpany jak Hektor i wrócił się po ozdobny lichtarz z jedną, dużą świecą.
No to teraz jest widno – zadrwił Rodrigez.
Widniej niż było – odgryzł się blondyn, który trzymał tę gromnice jakby się do chrztu świętego szykował.
Obaj stali przed masywnymi drzwiami, które zabezpieczone były kilkoma łańcuchami i kłódkami. Pozbycie się dwóch poszło w miarę sprawnie, choć nie obyło się bez przekleństw i skaleczeń. Kolejna natomiast wcale nie chciała ustąpić. Panowie zmieniali się co jakiś czas i uderzali młotem w kłódkę ile sił. Zaniepokoili tym panów z ochrony, którą wynajęła Marta Montenegro.
Skoro nie mają państwo klucza...
Jesteśmy właścicielami! – przerwał Bastian.
Ale bez klucza – wymądrzał się dalej jednej z czwórki rosłych mężczyzn.
Gdyby pan nam pomógł... – zaczął Hektor.
Ja mogę panom pomóc jedynie w opuszczeniu posiadłości, jeśli panowie chcą.
Nie możecie nas wywalić! – wykłócał się Brown. – Przecież mamy klucze. Wszystkie, tylko tego do piwnicy brak!
Ustąp – syknął Hektor i przełknął ślinę, która zamiast sprawić, iż suchość w jego gardle się zmniejszy, sprawiła jedynie, że zaczęło mu się robić niedobrze. Był cały zgrzany, a unoszące się w powietrzu tumany kurzu sprawiły, że zaczął kasłać. – Jest inny sposób – dodał, podtrzymując się ściany i zmierzając schodami ku górze w stronę jasności i czterech ochroniarzy. Uśmiechnął się krzywo do panów, otrzepał z pyłu i wyszedł na zewnątrz.
Jaki!? – krzyczał za nim Bastian.
Pojedziemy do urzędu. Złożymy pismo i poczekamy na wyjaśnienia albo zapytamy Martę wprost.
Wybieram urząd – powiedział, zajmując miejsce pasażera. Spojrzał na tylne siedzenia, na których pozostawił swój gruby płaszcz i w szybę pojazdu na bardzo nieprzychylną, śnieżną pogodę.

Na miejscu nie dowiedzieli się niczego, czego by nie wiedzieli wcześniej. Podatek został naliczony przed laty zgodnie z prawem, a teraz żąda się od nich jego pokrycia wraz z narosłymi przez te wszystkie lata odsetkami, ponieważ działalność zarejestrowana jest na ten sam adres i nosi dokładnie taką samą nazwę jak przed laty, a więc nie została ona otwarta na nowo, a jedynie wznowiona.
Ale nazwisko dyrektora jest inne! – wykłócał się Hektor.
I wicedyrektora też! – dopowiedział flegmatycznemu urzędnikowi Bastian, bo nie chciał czuć się ani trochę mniej ważny.
Ale właściciela takie samo. Właścicielami tych dóbr jest Marta Montenegro.
Już nie! – uniósł się Bastian. – Po odczytaniu testamentu mego teścia to my, my – wskazał palcami najpierw na własną klatkę piersiową, a potem jedną dłonią na Hektora. – My rządzimy.
Dlatego i wy płacicie – zagiął obydwóch urzędnik i powrócił do spokojnego mieszania kostek cukru w filiżance pełnej kawy.
W takim razie niech ona sobie będzie właścicielem – rzekł Brown i spojrzał z nadzieją na łysego mężczyznę z krzywymi patrzałkami na nosie i wyczekiwał odpowiedzi.
Jeśli pani Marta Montenegro byłaby właścicielem, to... – przez dłuższy moment wertował papiery, a potem się w nich wyraźnie zaczytał. – To i tak wy bylibyście zmuszeni pokryć dług.
Dlaczego!? – wrzasnął Hektor, który wyraźnie już tracił cierpliwość i wiercił się na niewygodnym krześle, jakby nie mógł na nim w spokoju usiedzieć.
Do sądu była skierowana sprawa o ubezwłasnowolnienie – objaśnił urzędnik i sięgnął po filiżankę, by siorbnąć kawy.
Rodrigez i Brown spojrzeli po sobie zszokowani i zaczęli niemal równocześnie zasypywać urzędnika pytaniami:
Kogo ubezwłasnowolnienie?
Kiedy?
Doszło do skutku?
Takich informacji nie mogę panom udzielić. Można po nie wystąpić do sądu. Na podstawie wtedy toczącej się sprawy, należność została wstrzymana, po upływie odpowiedniego czasu odsetki zostały nakładane i naliczane według prawa, któremu wszyscy podlegamy.
Dlaczego nikt nie upomniał się o pieniądze wcześniej!? – krzyknął w końcu Rodrigez.
A ja mam to wiedzieć?
A my!? My mamy to wiedzieć!? – wtrącił się Bastian.
Odnowiliście państwo działalność, więc...
Dobrze, nieważne! – przerwał gwałtownie Rodrigez, czując, że i tak będą musieli skorzystać z porady jakiegoś dobrego adwokata. – Jeśli dowiemy się kogo ubezwłasnowolniono i przez kogo był ubezwłasnowolniony, to zdobędziemy ten akt niepoczytalności i na jego podstawie umorzycie nam choćby odsetki? Przecież to nie nasza wina, że ktoś niepoczytalny narobił długów. Nie możemy za nie odpowiadać, bo w tamtych latach sami byliśmy jeszcze dziećmi – zauważył Rodrigez.
Urzędnik zaspanym wzrokiem i bez jakiegokolwiek wyrazu na twarzy przyjrzał się uważnie obydwóm i powiedział:
Ale teraz, z tego co widzę, już są panowie dorośli i dobrze wiedzieli co czynią, gdy podejmowali się takiego wyzwania. Teraz tylko wystarczy mu sprostać.
Ale my nie wiedzieliśmy o żadnym ubezwłasnowolnieniu! – uniósł się Bastian.
Nie wiecie państwo czy ono doszło do skutku. Jeśli doszło, to można pomyśleć, można by pomyśleć i może da się coś zaradzić.
W takim razie wystąpimy jeszcze dziś o odpis... – zaczął Hektor wstając z miejsca. Zajął miejsce za krzesełkiem i zacisnął palce na jego oparciu.
Nie wydaje mi się, panie Brown – przerwał łysy mężczyzna.
Ja jestem Rodrigez. Z resztą nieważne. – Machnął na to ręką. – Dlaczego się panu nie wydaje, że wystąpimy dziś o odpis? Sąd jest zamknięty, czy co się znowu podziało?
Otóż, panie Rodrigez – zaczął, a potem obliznął kilkakrotnie swoje spierzchnięte i przybrudzone od kawy wargi. – I otóż, panie Brown – dopowiedział i tym razem spojrzał na Bastiana, a Hektor już zgrzytał zębami, bo nigdy nie potrafił znieść rozmowy z tak powolnymi osobami, do których zaliczał się także pan urzędnik. – O dokument ubezwłasnowolniający może wystąpić tylko osoba, której on bezpośrednio dotyczy.
Słucham? – Rodrigez naprawdę myślał, że się przesłyszał.
Bastian natomiast się załamał i aż pod wpływem tych wszystkich wiadomości zaśmiał, bo był zdania, że czasami człowiekowi, to już tylko śmiech pozostaje.
To taka osoba, która o owe ubezwłasnowolnienie występowała lub miało ono ją ubezwłasnowolnić.
Nie, ja to chyba jednak sobie jeszcze na trochę usiądę – powiedział Hektor i ponownie zajął miejsce na niewygodnym krześle.
Może kawy? – zapytał flegmatyczny pan w okularach, który przyprawiał Rodrigeza o szybsze wrzenie krwi i kurczowo zaciskane pięści.

Kiedy zięciowie Marty Montenegro jeździli po najbardziej zaufanych, okolicznych prawnikach, William udał się do swego rodzinnego domu. Zastał ojca przy studni jak nabierał wodę. Mężczyzna na widok marnotrawnego syna splunął pod nogi, ale po chwili poprawił czapkę i z uśmiechem otworzył ramiona. Przytulił swoje jedyne dziecię, którego postępowania nigdy albo nie rozumiał, albo nie popierał. Był jednak zmuszony przyznać sam przed sobą, że jakikolwiek William by nie był, to był jednak jego syn i miał obowiązek zawsze otworzyć przed nim drzwi i serce.
Matka się ucieszy – rzekł, kładąc dłonie na ramionach Willa i lekko je poklepując. – Gdzieś ty się tyle podziewał?
To tu, to tam – odpowiedział wymijająco, po czym wzruszył ramionami.
Eryk już chciał ruszyć w kierunku domu, gdy przypomniał sobie o wiadrze wody. Nachylił się po nie, ale William go powstrzymał, mówiąc:
Ja wezmę, ale za chwilę. – Otulił się szczelniej jesiennym płaszczem, który nie nadawał się na takie mrozy. Spojrzał ojcu w twarz. Nie wiedział jak ma zacząć rozmowę.
Uległeś kiedyś wypadkowi.
Tak, tak, od tamtej pory kuleję na deszcz – odpowiedział starszy Oldman i już chciał rozpocząć swoją litanię narzekań co go boli, w których kościach go łamie i prorokować, że pewnie już nie więcej niż rok życia mu zostało, ale William szybko zadał kolejne pytanie:
Dlaczego Carlos Rodrigez w ciebie wjechał koniem?
Wozem zaprzężonym w dwa konie – sprostował Eryk i wzruszył ramionami dokładnie tak samo jak wcześniej jego syn. – Pijany był.
Na pewno nie miał innego powodu, tato?
Nie. To dobry człowiek był. Jaki miałby mieć inny powód?
Dobrze, zapytam wprost. Czy sypiałeś z jego żoną?
W starszym Oldmanie jakby nagle zawrzało i to na tyle mocno, że aż poczerwieniał na twarzy. Wymierzył chłopcu policzek na tyle silny, że ten łokciami zatrzymał się na kamiennym omurowaniu studni.
Jak śmiesz!? – wrzasnął.
Willi dotknął miejsca, które przygryzł zębami. Z wargi toczyła mu się krew. Oblizał więc kącik ust i wyprostował się, by móc spojrzeć ojcu w oczy.
Nie odpowiedziałeś – zauważył.
Nie o mnie się tu sprawa rozchodzi, ale czyniąc takie uwagi obrażasz kobietę... pamięć po kobiecie, której nawet nie znałeś! Tobie to tylko romanse w głowie – wypomniał. – Jednej strzelby ci mało!?
Muszę wiedzieć czy Hektor Rodrigez jest twoim synem! – William nie umiał pozostać dłużej obojętny i opanowany.
Nie wiesz synu jaka to była rodzina, ani jak bardzo się kochali. Gdybyś wiedział, to nigdy byś pani de Rodrigez o zdradę męża nie podejrzewał.
Jej syn uważa, że jest wynikiem jej zdrady. To co mam niby myśleć, że on kłamie?
Nie. – Eryk pokręcił głową i oparł się o niewysoki murek studni, ten sam, na którym wcześniej zatrzymał się William chwile po uderzeniu. – On tak myśli – wyznał w końcu. – Ale to nieprawda – dodał szybko.
To znaczy, że jest synem pana Carlosa i pani Heleny? Ona skłamała męża, by mu dopiec?
Nie. – Eryk ponownie pokręcił głową. – To nie było tak chłopcze. Po prostu, ona chciała dobrze, nie chciała by jej mąż przestał kochać to dziecko, a wiedziała, że części niej nigdy nie zdoła nienawidzić, dlatego wolała obrócić jego gniew, tylko i wyłącznie, przeciw sobie. Miała rację, bo miłość pana Carlosa, jaką darzył dzieci, nigdy nie osłabła. Obu ich traktował tak samo.
William otworzył usta w zdziwieniu i zmarszczył brwi.
Nie rozumiem – przyznał.
Pani Helena, to była dobra dusza. Prowadziła szkołę dla dzieci służby i okolicznych bidaków, rolników. Mówiła, że wykształcenie jest najważniejsze. To była dla niej przyjemność, a nie praca. Nie pobierała za to żadnych opłat. Miała jednak trudności... nie z zajściem w ciąże, a z donoszeniem jej. Javier był trzecim dzieckiem Rodrigezów, które przyszło na świat, także przedwcześnie, ale przeżyło. Dlatego kiedy zaszła w kolejną ciąże, to mąż nakazał jej się oszczędzać, najlepiej leżeć i nawet do toalety był gotowy ją nosić. Bardzo ją kochał. Wyjechał jednak na targi. Mieli winnice, uprawiali winorośle. Wtedy popularny był nowy szczep, bardziej odporny na chłody i wiatry, to po niego pan Carlos się udał. Pani Helena, wykorzystując nieobecność męża, powróciła na kilka dni do pracy, bo nie miał jej kto zastąpić, a chciała najmłodsze dzieci nauczyć pisać jeszcze przed gwiazdką, by samodzielnie napisali dla rodziców listy z życzeniami. Poza tym pragnęła sama zajmować się swoim synem, a nie by ciągle był pod opieką służby, ciotki i dziadka. Złapały ją bóle, strasznie lało, lekarz i porządna akuszerka nie mieli możliwości dojechać. Jakaś okoliczna wieśniaczka odebrała poród. Urodził się ciemnowłosy, opalony chłopczyk. Wypisz wymaluj pan Carlos. Kiedy przeżył drugą dobę wszyscy wierzyli, że już będzie dobrze, dlatego nawet sam pan Carlos, po powrocie do domu, ujrzeniu syna i nadaniu mu imienia, zdecydował się na kolejny wyjazd, tym razem do filharmonii, gdzie miał dać bardzo ważny koncert. Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia dziecko zmarło, we śnie. Pan Carlos miał powrócić dopiero na nowy rok. W tym czasie jedna z służących zaczęła rodzić. Do posiadłości państwa przybyła pobita i nikt nie wiedział wtedy, że jest w ciąży, długi czas ją ukrywała, bo obawiała się zwolnienia, ale gdy pani Helena się domyśliła, to wcale jej nie zwolniła, tylko dała lżejszą pracę. Ta kobieta bała się o to dziecko i od początku chciała je oddać, mówiła o tym nieraz. To była okazja, zarówno dla pani Heleny, jak i dla tej służącej.
Zamieniły dzieci – wywnioskował William, nie kryjąc swego zaskoczenia. – Dlatego farbowała chłopca, by przypominał Hiszpana... by przypominał dziecko, które zmarło.
Nie, z początku nie. Z czasem chłopcu zaczęły jaśnieć włoski, więc starała się to ukryć. Dziecko uważało to za zabawę i ich sekret, ale...
Coś nie wyszło? – dopytywał William.
Pan Carlos się domyślił, więc wolała zadać mężowi ból w postaci swej zdrady, niżeli ból po stracie i śmierci syna, którego zastąpiła obcym dzieckiem. To jedyny raz, gdy podniósł na nią rękę, gdy ją tak mocno zbił, nieświadomy tego, że dzieci stoją pod drzwiami i zerkają naprzemiennie przez dziurkę od klucza. Kłótnie w tej rodzinie były częste, ale tak głośne i długie, to była rzadkość, dlatego przyszli podsłuchać.
Obaj wiedzą, że...
Nie, Javier przyszedł później. Nie słyszał więc rozmowy, a jedynie... możesz się domyślić co widział. Hektor natomiast wiedział, bo dzień później, gdy jego matka nie zeszła na śniadanie, chciał usiąść na kolanach ojca... zazwyczaj siedział na jej. Carlos go od siebie odsunął. Gwałtownie, nagle, jakby z odrazą. Chłopiec się rozpłakał i zapytał czy już nie będzie jego tatusiem.
To wtedy wyszedł i...?
Nie, przyklęknął przy dziecku i je przytulił. Był za dobrym człowiekiem, by skreślić sześć lat życia, by odtrącić niewinne dziecko, które już zdążył pokochać. Żonie jednak zdrady, której w rzeczywistości nie było, nie umiał wybaczyć. Kłócili się więc częściej niż zazwyczaj, ona płakała potem, a on szedł pić. Nie byli już taką rodziną jak przedtem.
Skąd to wszystko wiesz?
Ja pomagałem jej ukryć... nieważne, po prostu jej pomagałem. Nie zdradzała męża. Kochała go, a on ją. Dopiero kiedy zaczął pić i się staczać... sprzedała się... swoje ciało, bez jego wiedzy, za jego długi. Nie wytrzymał tego i targnął się na swoje życie. Winnica upadła, dług poganiał dług, nie było już czego sprzedać, ani na pensje dla pracowników, ale oni jej nie chcieli. Pomagali jej za darmo, tak jak ona kiedyś im pomogła. Kiedy zmienili prace, ale na jakąś pobliską odwiedzali ją, robili wszystko, by podnieść ją na duchu, tłumacząc, że ma dzieci, że musi dla nich walczyć.
I zawalczyła... wyszła ponownie za mąż – zauważył William.
Za strasznego człowieka, chłopcze. Za tego, którego dłużnikiem był jej mąż.
Za tego, któremu się oddała, za umorzenie długu!? – krzyknął William.
Eryk przytaknął.
Chciała zabrać kilkoro pracowników z sobą, on się nawet zgodził i ja także miałem być jednym z nich ale... nie, ja nie mogłem na to patrzeć, nie chciałem. To była piękna kobieta, mająca szczęśliwą i kochającą się rodzinę. Do dziś mam przed oczami obraz jak wspólnie uczyli Hektora i Javiera grać w badmintona. Oboje wtedy kwitli, śmiali się, a dzieci jak to dzieci, dokazywały. Za czasów Prevosta tak już nie było. Zmarnował tak piękną kobietę i tak dobre dzieci. Zmienił ich. Wiem, bo zostałem w Hiszpanii u siostry pana Carlosa na służbie. Chłopcy tam przyjeżdżali, rzadko, ale przyjeżdżali. Byli już inni. A potem, gdy Helena z nimi uciekła i pan Marsel ukrył ją i dzieci w piwnicy, między wnękami, zakrył cegłami i deskami...
Pan Marsel? – przerwał zdziwiony William, gdy zdał sobie sprawę, że tak właśnie ma na imię jego syn.
Tak, ojciec pana Carlosa. Na nic się to ukrycie zdało. Francis ich znalazł, zepchnął wtedy panią Matyldę ze schodów i... chłopcy już nie przyjeżdżali na wieś do Hiszpanii, przynajmniej nie za czasów, gdy ja tam pracowałem.
Przykra historia – stwierdził młodszy Oldman i przełknął gorzką ślinę, która nie chciała mu przejść przez gardło. Wspomniał słowa Hektora, gdy go pierwszy raz spotkał, tą opowieść o małych kociakach. Przymknął oczy i musiał przyznać sam przed sobą, że jest mu zwyczajnie szkoda Rodrigeza i tego jakie miał życie. Nie wyobrażał sobie ile przykrych obrazów jego oczy musiały widzieć, gdy jeszcze był dzieckiem i nawet nie chciał musieć sobie tego wyobrażać.

Hektor Rodrigez siedział w fotelu dyrektora, przeglądał z trudem odnaleziony z pomocą Bastiana Browna dokument i co jakiś czas zerkał na Martę Montenegro. Słuchał jej wywodu w ciszy, popijając drinka i średnio zwracając na nią uwagę.
Bóg mi świadkiem, że albo poświęcisz mi czas, albo cię spoliczkuję. Po co kazałeś mi przyjść, skoro teraz mnie ignorujesz!?
Hektor przełknął ciecz podobnie jak poprzednią, doprawioną ziołami, które w nadmiarze nie leczyły, a szkodziły. Odchrząknął i odłożył szklankę.
Proszę wybrać policzek, ale uprzednio liczyć się z tym, że oddam. – Zamknął teczkę i odłożył ją na bok. Splótł palce z sobą, a ręce położył na biurku. – Pani szanuje swe dzieci czy traktuje je jako nietypową formę karty przetargowej? – Pokazał Marcie teczkę, którą za pomocą nie w pełni uczciwego prawnika wyciągnął z urzędu. – Z tych dokumentów wynika, że państwo mieli kiedyś pensjonat, właściwie wielki hotel. To był pensjonat pani rodziców i wszystko byłoby cudownie, bo pani już się nawet wtedy zaręczyła z synem urzędnika, ale... ogrodnik zawrócił pani w głowie. Stąd pani niechęć do pielęgnowania ogrodów. Zaszła pani w niechcianą ciążę, urzędnik się domyślił, ślub nie doszedł do skutku pomimo tego, że goście byli już zaproszeni i data była ustalona…
Przejdź do rzeczy – warknęła i dopiero wtedy podeszła bliżej. Zajęła miejsce i z wyższością oraz stanowczością patrzyła na męża swej najmłodszej córki. Nie była ani trochę zawstydzona.
Ukryła pani tę ciąże, a...
Niczego nie ukrywałam. Julian przyznał się do tego dziecka, powiedzieliśmy, że urodziło się martwe.
Zatarła pani skandal, który sama pani wywołała.
Tak – przyznała. – Byłam młoda. Julian też miał możliwości, by pozbyć się Franklina z urzędu, bo on się na nas mścił...
Na pani się mścił – sprostował Rodrigez znacząco.
Tak, na mnie.
On jakimś sposobem wrócił na stanowisko i dalej zatruwał wam życie.
Ożenił się z córką ministra przemysłu. Naliczał nam niesłusznie podatek, co chwila nasyłał kontrole!
Zdradziła go pani tuż przed ślubem. Proszę wybaczyć, ale nie dziwię się jego postępowaniu.
Wykaraskaliśmy się.
Dzięki Brownom – wypomniał.
Odnowiłam stare kontakty. – Uśmiechnęła się zwycięsko.
By to zrobić oszukaliście ich, że nie macie żadnych zobowiązań. Uczyniliście tak, by nie stracić dóbr, fabryk i kolei. Dług jednak nie został pokryty, a jedynie jakimś sposobem odroczyliście państwo jego spłatę. Wstrzymaliście go na pewien czas. Nie wiem jak wam się to udało, ale kiedy Brownowie się dowiedzieli, to przyjaźń rodzin się skończyła, hotel padł, a przyjaźń z Brownami na nowo została kontynuowana już za sprawą Julii i Bastiana, którzy spotkali się po latach i zapałali do siebie uczuciem.
Oddała mu swoją cnotę, nazywajmy rzeczy po imieniu – wtrąciła Marta.
Hektor się zaśmiał w głos.
Rodzice Bastiana pożyczyli wam pieniądze i zorganizowali przeniesienie Franklina, bo nie chcieli, by ich syn w przyszłości związał się z biedaczką, a wiedzieli, że jak Bastian się uprze, to nic go nie powstrzyma.
Dokładnie tak. Pozbyliśmy się kłopotu. Wyjechał do Londynu, na lepsze stanowisko, ale został oddalony od opodatkowywania działalności w Niemczech. Wszystkim się to opłaciło.
Wiem – syknął Hektor. – Bo pani to zawsze robi tak, by się wszystkim opłaciło.
Co masz na myśli?
Mijał termin odroczenia spłaty, a więc pani postanowiła wydać córki za mąż. Ślub Julii gwarantował, że część długu przejmie Bastian, ale on okazał się zostać przez rodzinę wydziedziczony i sam domagał się od was zapłaty za poślubienie nieczystej kobiety.
Rodzina ofiaruje mu pieniądze i tytuł, gdy spłodzi męskiego potomka.
To szmat czasu może minąć nim ten dzień nadejdzie – wywnioskował Hektor. – Mówi się trudno i nic straconego, bo przecież mieliście państwo jeszcze młodszą córkę. Mój podpisany cyrograf gwarantował, że będę pomnażał zyski i tym załata pani dziurę. Wiedziała pani też, że mnie Brownowie zaufają, gdyż pomogłem ich synowi, nie tylko z zadłużeniami, ale także z prowadzeniem fabryk i za sprawą mojego nazwiska zwiększyłem sprzedaż i produkcje. Nie mogli więc mi odmówić dołączenia do ich sieci hotelowej. Myśleli, że państwo już opłacili ten zaległy podatek, więc bez wahania użyczyli nazwę Alabaster. Tym sposobem, gdybym ja uniknął płacenia państwa długów, to oni byliby zmuszeni to uczynić, no bo przecież Bastian sobie z tym nie poradzi. Zabezpieczyła się pani z dwóch stron. Pytanie tylko czy nie bała się pani, że nie pozwolą nam otworzyć kolejnej działalności, wiedząc, że mamy niezapłacony podatek za poprzednią?
Nie, ponieważ to ja mam niezapłacony podatek, a nie ty. Dokument, który podpisałeś przed ślubem nas złącza, ale nie masz obowiązku informować o tym każdego, nawet urzędu. Z resztą, sam nie wiedziałeś. Dowiedziałeś się po podróży poślubnej.
Nie bała się pani, że jak prawda wyjdzie na jaw i urząd dokopie się do nagłego wzbogacenia, to zażąda całej należności i to w trybie natychmiastowym?
Nie, ponieważ znasz obecnego ministra przemysłu i ekonomii. A z jego synem macie udziały w tej samej fabryce.
Do tego byłem pani potrzebny? Do rozłożenia podatku na raty? Dlatego pani tak źle zareagowała, gdy zasugerowałem, że mogę zarządzać cudzym majątkiem, a nie swoim? Dlatego pani pozwalała mi na noce w panieńskim pokoju córki? Dlatego pani mnie ograbiła z moich własności, by jako wspólniczka Konrada ugrać tym coś dla siebie?
Dla całej rodziny. – Marta podparła się dłońmi o biurko i wstała. Spojrzała na zięcia, jakby rzucała mu wyzwanie.
W imię całej rodziny sprzedała pani swą córkę! – wrzasnął i także wstał, również położył ręce na blacie biurka.
Sam ją chciałeś!
Nawet mnie pani nie lubiła!
Jej także nie znoszę! Nigdy nie mogłam patrzeć na tego bachora! – wycedziła przez zęby.
Rodrigez nie wytrzymał i chwycił teściową za materiał sukni tuż przy szyi. Potrząsnął.
Coś ty powiedziała?
To nie tak. – Odrzuciła jego ręce. Stał i nie rozumiał co się dzieje, a ona usiadła i starała się łapać powietrze. – Ty nie zrozumiesz.
Proszę spróbować mi wyjaśnić – wyraźnie spuścił z tonu i obszedł biurko, by móc się o nie oprzeć, a jednocześnie patrzeć na matkę swojej żony. Splótł ręce na piersi i wyczekiwał.
Musiałeś zauważyć, że do Julii i Martina żywię inne uczucia niż do twej żony – zaczęła niewyraźnie i niezwykle cicho. Przez większość czasu patrzyła w podłogę, ale w końcu zerknęła na postawnego bruneta z wyraźnym, gęstym zarostem na twarzy.
Różnica jest znaczna. Za co pani jej tak nienawidzi? – Domyślał się odpowiedzi, ale chciał ją usłyszeć.
To nie tak. Ja starałam się ją pokochać, przecież to moje dziecko, ale…
Ale? – Rodrigez pochylił się nad kobietą i spoglądając jej w oczy, wyczekiwał jak na szpilkach. – Wyduś, że wreszcie to z siebie! – warknął.
Zostałam zgwałcona! Twoja żona jest owocem tamtego zdarzenia.
Hektor wspiął się na wyżyny swego aktorstwa i udał uderzonego tym wyznaniem. Wrócił na swoje miejsce za biurkiem i opadł na fotel dyrektorski. Marta schowała twarz w dłoniach i zapłakała. Rodrigez się uśmiechnął zwycięsko, ale tak, by nie mogła tego zauważyć. Zachował się jak typowy dżentelmen, wyjął chusteczkę z szuflady biurka i podał ją kobiecie. Udawał zmieszanego i takiego, który nie wie jak ma się zachować. W końcu wstał i zbliżył się do drzwi.
Proszę się uspokoić. Szanuję panią za sam trud jaki pani podjęła. Niezwykle ciężko i boleśnie jest chować dziecko, które jest owocem gwałtu. – Chwycił za klamkę. – Przepraszam na moment, ale…
Powiesz jej? – zapytała z przerażeniem.
Nie wiem.
Nie mów jej, proszę.
Dobrze, nie powiem – zgodził się z udawanym trudem.
Ja wiem, że wam się nie układa – zaczęła wstając z miejsca. – Wiem, że Cyntia nie jest taką matką jaką byś chciał dla Marsela, ale na Boga, pomyśl skąd ma czerpać wzór? Od kogo miała się tego nauczyć, jeśli ja się nie spisałam?
Proszę się nie obwiniać, pani Montenegro, to najgorsze co można teraz zrobić. Nie można się obwiniać za przeszłość, gdyż jej biegu już nie zmienimy, tak samo jak nie zawrócimy nurtu rzeki. Proszę jednak zapamiętać, że to co złe uczynimy, zawsze do nas powróci. Do widzenia. – Opuścił gabinet.
Marta przetarła oczy otrzymaną od zięcia, haftowaną chusteczką. Wyczuła hologram, spojrzała na wydziergane inicjały DM. Zaczęła zachodzić w myśl czyja jest ta chusteczka. Zerknęła na drzwi, za którymi nie tak dawno zniknął Hektor Rodrigez. Poczuła dziwny niepokój i im bardziej starała się go od siebie oddalić, to on tym bardziej powracał. Nie rozumiała tego stanu, ale była niemal pewna swej intuicji, która jeszcze ani razu jej nie zawiodła.
Dorian – wyszeptała z przerażonym wyrazem twarzy.

Zapraszam także do kolejnego postu  Rozdział 38: Dubler i choroba królewska

poniedziałek, 10 października 2016

Rozdział 36: Kochać nad życie


Zachęcam także do zapoznania się z wcześniejszym postem  Rozdział 35: Drzazgi na sercu

Tym co trafili tu po raz pierwszy, przypominam, że opowiadanie zaczyna się od postu - Wprowadzenie: Na zły początek

Hektor Rodrigez pozostawił swojego malutkiego synka na środku łóżka ze złotą ramą i baldachimem. Obłożył niemowlę naokoło poduszkami i wyjrzał na korytarz. Przyuważył służącą i nakazał jej, by zaopiekowała się jakiś czas Marselem. Gabriela zgodziła się i weszła do pokoju. Przysiadła przy maleńkim paniczu i wytarła jego poślinioną bródkę chusteczką. Efekt jaki osiągnęła nie był zadowalający, gdyż Marsel zaraz popluł się ponownie, wysuwając język między malinowe usteczka. Wtedy do pokoju wkroczyła kierowniczka piętra i poleciła dziewczynie odstąpić na moment od dziecka i obsłużyć gości, bo ona była zmuszona udać się z bandażami do pokoju Brownów, gdzie małemu Edwardowi lekarz zszywał ranę jaka powstała na jego skroni w wyniku upadku ze schodów. Gabriela wypełniła polecenie wcześniej uśmiechając się do dziecka i prosząc go żartobliwie oby tylko nigdzie się stąd nie ruszał. Marsel posłał służącej jeden z tych uroczych uśmiechów, które odziedziczył po ojcu – Williamie Oldmanie i można by przyrzec, że nawet przy tym zamrugał wesolutko jednym oczkiem, zupełnie tak jak to Willi miał w zwyczaju. Pech chciał, że całą rozmowę kierowniczki piętra i Gabrieli podsłuchała Susana, która za sprawą ostatnich narzucań szefowi spadła ze stanowiska. Właściwie to Cyntia ochoczo żądała i wywarła na mężu decyzję o przeniesieniu młodej brunetki do pastowania podłóg i czyszczenia toalet. Pani Montenegro de Rodrigez uznała, że taki upadek ze stanowiska dobrze zrobi panience Molins na wygórowane ego i ostudzi jej zapędy. A pan Rodrigez? On się na to zgodził dla świętego spokoju, aby już nikt mu nie zarzucał, że faworyzuje Susanę, a w szczególności, aby takich banialuk nie wygadywała jego szanowna małżonka.
Susana Molins wkroczyła więc po cichutku, niemal na paluszkach do pustego pokoju, który pusty był tylko w księdze znajdującej się w recepcji, a aktualnie zajął go Hektor wraz ze swoim synkiem. Przypomniała sobie ból odrzucenia i słowa Rodrigeza, które brzmiały:
Nigdy nie opuszczę żony i syna, z tego też powodu nie szukam romansu.
Na myśl też wstąpiły jej wszystkie upokorzenia i bezczelnie zwycięskie uśmiechy matki chłopca. Szczerze nienawidziła żony pierwszego dyrektora pensjonatu. Nie znosiła jej za urodę, za głęboką zieleń oczu, za włosy, które na zimę przybierały barwę jasnego brązu, a latem przechodziły w ciemny blond, okalany kilkoma pojaśniałymi od słońca pasmami, których barwa była wręcz złocista. Przez tę pokojówkę na wskroś przebijała zazdrość. Kuło ją w oczy to co Cyntia posiadała – męża i syna, a najbardziej fakt, iż to Marsel uznawany był za pierworodne dziecko Hektora Rodrigeza i to on miał po nim dziedziczyć.
Przymknęła oczy i przywołała pod swoje powieki obraz ciężarnej siostry bliźniaczki. Młodej, wtedy dziewiętnastoletniej dziewczyny, która chciała pozbyć się dziecka. Nazywała je diabelskim nasieniem, ale matka wmówiła jej, że tak nie wolno, że Bóg tak chciał i dziecię musi przyjść na świat. I przyszło. Gracjan się urodził, nadano mu na chrzcie imię, ale siostra Susany nigdy go nie pokochała. Nie była w stanie nawet dłuższą chwilę patrzeć na tego chłopca. W końcu nie wytrzymała presji jaką narzucała na nią matka, że dziecko trzeba wychować, ani pretensji ojca, że przywlokła do domu hiszpańskiego bękarta. Kornelia Molins zmarła w wieku dwudziestu lat, niedługo po narodzeniu syna, a jej śmierć uznano za samobójstwo.
Susana chwyciła więc za grubą i pełną gęsiego puchu poduszkę. Uniosła ją nad główkę Marsela i zapewne by ją przycisnęła do jego małej, dziecięcej twarzyczki, gdyby do pokoju nie wkroczył William, którego Gabriela poprosiła o to, by zajrzał do dziecka. Ona sama musiała pozamiatać potłuczone szkło wazonu i zebrać z podłogi całą wodę. Oldman, uważany przez wszystkich w pensjonacie za chłopaka o nazwisku Olden się zgodził.
Co robisz!? – krzyknął.
Nic – odpowiedziała zmieszana dziewczyna o ciemnych włosach i jasnych, turkusowych oczach. Udała, że podkładała paniczowi poduszkę pod głowę, tłumacząc się tym, iż niewygodnie mu tak leżeć na płaskim.
Wezmę go na ręce. Będzie ze mną bezpieczny. Możesz wrócić do pracy – powiedział jednym ciągiem i niemal rozkazującym tonem William, a potem nachylił się po małego Marsela i przytulił go do swojej piersi, pozwalając maluchowi położyć policzek na ramieniu i ślinić uniform kelnera.
Mężczyzna gładził czteromiesięczne niemowlę po plecach, tak jak Marselek lubił najbardziej. Przyuważył ten gest u Rodrigeza i fakt, że chłopiec wtedy się uspokajał, a nawet uśmiechał. Zdjął zębami białą rękawiczkę by móc poczuć delikatną skórę karku dziecka, miękkość jego, z dnia na dzień, coraz gęściejszych, ciemnych włosków.
William pragnął przytulić Marsela całym sobą. Rozebrał go nawet z ciepłego sweterka i wełnianych śpioszków, by nie było chłopcu za gorąco. Cyntia go tak grubo ubrała, gdyż wybierała się z nim na spacer, który za sprawą feralnego wypadku nie doszedł do skutku. Marsel trochę marudził przy rozbieraniu, tak jak zazwyczaj, ale kilka muśnięć w jego bose stopy i paluszki wystarczyło aby się rozpogodził.
Jesteś idealny – powiedział Oldman ze łzami w oczach, patrząc w głębie ciemnych jak onyksy oczu swojego synka.

Hektor w tym czasie podszedł do Charliego, który miał mu do zarzucenia niejedno, ale przede wszystkim miał mu za złe to w jaki sposób potraktował swą żonę.
Urodziła ci syna! Nie masz prawa jej go odbierać! – wrzasnął, wymierzając Rodrigezowi policzek zaraz po tym, gdy znaleźli się na osobności w zaciszu czterech ścian pokoju należącego do Gerdy.
Nic jej nie odbieram! – krzyknął. – To był... – Oparł się o ścianę i nieznacznie po niej osunął, jakby na krótki moment stracił równowagę. – Odruch, Charlie. Ja nie chcę drugi raz nikogo stracić. – Łzy zakręciły się w jego oczach, a kilka z nich wypłynęło na policzki. – Przeżyłem już śmierć dziecka i nie chcę tego powtarzać – dokończył i w odruchu wyglądającym na czysto desperacki przytulił jedyną osobę, która była z nim niemal od zawsze, która nie opuściła go niezależnie od tego co zrobił, ile nawywijał, a nawet po faktach, które ciężko było zatuszować.
Charlie poklepał Rodrigeza po plecach, a potem odsunął go od siebie na długość na wpół zgiętych rąk.
Nie maż się. To do ciebie ni jak pasuje, chłopcze. – Uderzył kilkakrotnie, ale delikatnie w barczyste ramiona Hektora, przywołując zarówno do siebie, jak i do dorosłego już mężczyzny, wspomnienia, iż tak zakańczało się niemal każde jego pocieszanie. – Idź do niej – polecił. – To twoja żona. Ona cię potrzebuje, a ty potrzebujesz jej – dodał już znacznie cieplej, mniej rozkazująco.
Rodrigez starł ze swoich policzków mokre ślady pozostałe po łzach i zatrzymał się w półkroku, jakby nie wiedział czy jest gotowy stawić czoła problemowi.
Przysięgałeś jej w zdrowiu i w chorobie, dostatku i biedzie. Nie zawsze jest dobrze, chłopcze, ale najważniejsze, by stawić temu czoła, nigdy się nie poddawać i być razem, a nie obok siebie. Dlatego teraz powinieneś być przy niej, wraz z synem – wyjaśnił i spojrzał w ciemne oczy farbowanego bruneta. – Po tym co się stało siostra się od niej odwróci. Matki to akurat ona nigdy po swej stronie nie miała. Zostałeś jej tylko ty i nie po to jesteś jej mężem, by ją teraz opuszczać. To był wypadek, mógł się zdarzyć każdemu.
Do Hektora jakby dotarł sens wypowiadanych przez Charliego słów. Przytaknął ruchem głowy, uśmiechnął się blado i opuścił pokój Gerdy, plując samemu sobie w brodę, że dał się ponieść emocją, że się wystraszył i zareagował pochopnie oraz emocjonalnie.
Chcąc naprawić swój błąd, Rodrigez powrócił do pokoju, który aktualnie zajmował wraz z synem. Ujrzał tam kelnera przechadzającego się po całym pomieszczeniu z dzieckiem na rękach. Uśmiechnął się szczerze na ten widok, a nawet lekko zaśmiał.
Wmanewrowały cię widzę w najgorszą robotę – zażartował. – Widocznie Marsel tak bardzo daje wszystkim popalić, że już wolą pastować podłogi na kolanach.
Faktycznie, jest bardzo absorbujący – zgodził się z pracodawcą William i podszedł do Hektora by przekazać mu dziecię na ręce.
Moment, w którym Rodrigez je od niego odbierał, łamał mu serce i to nie na dwa, a co najmniej dwa tysiące kawałków. Musiał jednak to przeżyć i z kamienną, niczego niewyrażającą twarzą, obserwować jak Hektor składa pocałunek na czole Marsela i szepcze:
Spokojnie, tata już z tobą jest. Cichutko. – Zaraz po wypowiedzeniu tych słów spojrzał na Williama i rzucił jakby od niechcenia: – Możesz już odejść, ale wcześniej zamknij pokój i karz pokojówkom go ogarnąć do stanu nienaruszonego.
Nie będzie pan go zajmował!? – krzyknął Willi do pleców Rodrigeza, czym sprawił, że ten odwrócił się w jego kierunku.
Krzyczysz na właściciela – zauważył z pobłażliwym uśmiechem. – Nie, nie będę go zajmował. Moje miejsce jest przy żonie, a Marsela przy matce.
Ma pan rację i przepraszam za wścibskość, to nie była moja sprawa.
Nic nie szkodzi, Williamie. – Rozpromienił się i puścił oczko do chłopaka.
Powodzenia, Hektorze. – William odpowiedział mu tym samym, czyli także mrugnął, a Marsel zaśmiał się w głos i zaczął coś nieśmiało gaworzyć. – Ani się pan obejrzy, a będzie mówił.
Liczę na to, że będzie miał lekką mowę. – Hektor przełożył dziecko w taki sposób, by trzymać je na długości całej ręki, od ramienia aż po łokieć, a wolną dłoń położył na klamce. – Ciekawe jakie będzie pierwsze jego słowo, mama czy tata?
Baba – zażartował William i widząc, że mężczyzna sobie nie radzi postanowił otworzyć przed nim drzwi.
Oby nie – odpowiedział na przypuszczenie Williego szczerze rozbawiony Hektor. – Byle nie baba – dodał wychodząc na korytarz.
Oldman poczuł jakby po raz kolejny utracił coś cennego. Starta ta była tym bardziej bolesna, gdy uświadomił sobie, że Marsel tak naprawdę nigdy nie należał do niego, że tak naprawdę to Hektor w swych słowach, które kierował w gniewie do żony miał racje.
Ja go tylko spłodziłem, Cyntia urodziła, ale to Hektor od samego początku był jego rodzicem, a Marsel synem Hektora Rodrigeza – powiedział szeptem sam do siebie i opuścił pokój, zamykając za samym sobą drzwi na klucz.
Z kluczem tym udał się do recepcji i tam przekazał recepcjoniście, by nikomu nie wynajmował tego pokoju, gdyż najpierw trzeba go posprzątać i zabrać stamtąd rzeczy należące do dyrektora pensjonatu i jego rodziny.

Cyntia leżała na łóżku. Była skulona i roztrzęsiona. Co jakiś czas jej ciałem wstrząsał spazm płaczu, szlochu, którego nie mogła powstrzymać. Usłyszała kroki na korytarzu, nieopodal drzwi. Napawały ją lękiem. Nie spodziewała się męża. Już prędzej rozzłoszczonego szwagra. Próg jednak przekroczył Hektor Rodrigez z Marselem na rękach. Rzucił spojrzenie na żonę. Nie zauważył, że płaczę. Sądził, że kobieta śpi, dlatego wkładając chłopca do kołyski wyszeptał do niego:
Tylko nie krzycz, bo mamę obudzisz.
Marselek nie krzyczał, tylko gaworzył, a gdy znalazł się w kołysce, to chwycił za grzechotkę i usiłował włożyć ją sobie do buzi. Nie mieściła się, ale idealnie nadawała się do masowania dziąsełek. To wtedy Cyntia odważyła się odezwać.
Nie śpię – powiedziała słabym i zasmuconym głosem.
Hektor ledwie co ją zrozumiał, bo miała zapchany nos i gulę w gardle spowodowaną nadmiernym płaczem. Natychmiast jednak przysiadł na łóżku i zapragnął wziąć ją w swoje objęcia, ale odwróciła głowę i położyła się tak jak wcześniej leżała – plecami do wejścia, a więc i tyłem do niego.
Ciii – wyszeptał, kładąc swoją dłoń na jej ramieniu i delikatnie pocierając opuszkami. – Zamówię ci ciepłe mleko z cynamonem. Łatwiej będzie ci zasnąć, a jutro porozmawiamy – początek jego wypowiedzi zabrzmiał ciepło i troskliwie, ostatnie dwa słowa jednak były podszyte groźbą, pomimo że nie miał takich planów. Nie chciał straszyć żony, ani ją ganić za niedopilnowanie Edwarda, ale nie umiał delikatnie ubierać myśli w słowa i głosić je bez pobrzmiewającej chrypy, która w jego barytonie zawsze była obecna.
Hektor nie czekając na odpowiedź żony, pociągnął za sznureczek umiejscowiony przy łóżku i wyczekiwał na przybycie kelnera. Kiedy mężczyzna w biało-czarnym uniformie, z przewagą czerni, zastukał w malowane na biało drewno, wstał, by mu otworzyć.
Mleko z cynamonem, na ciepło – wydał polecenie i zamknął drzwi, gdy tylko mężczyzna się od nich cofnął, ale na tyle szybko, że nie zdążył ruszyć w kierunku kuchni.
Rodrigez ponownie udał się do sypialni, zakołysał łóżeczkiem Marsela i przysiadł na łóżku, tym razem z drugiej strony, by móc patrzeć w twarz swojej żony.
Przepraszam za to co dzisiaj powiedziałem – oznajmił, przykładając dłoń do jej mokrego i poczerwieniałego od płaczu policzka. – To był wypadek, Cyntio.
Nieprawda – zaprzeczyła ostro. – Nie myślisz tak – zarzuciła mężowi, gdy ten zacisnął mocniej dłoń na jej ramieniu.
Chodź do mnie – polecił.
Nie. Nie chcesz...
Nie mów za mnie czego chcę, czego mnie trzeba i nie dyskutuj w tej chwili. – Pociągnął jej rękę w swoim kierunku, zmuszając ją tym samym do tego, by usiadła, a kiedy tylko to uczyniła, to obiema dłońmi chwycił za jej biodra i podniósł jakby ważyła mniej od piórka. Usadził żonę na swoich kolanach i wplatając palce w jej włosy po prostu przytulił. – Nie płacz – szepnął do jej ucha. – Płacz niczego nie zmieni, a tobie i dziecku może zaszkodzić. Proszę cię, nie płacz. – Musnął na oślep, trafiając tym pocałunkiem w jej włosy i trącając o niewielki fragment ucha.
Cyntia po tym geście i słowach jakby ufniej spojrzała na swego męża. Położyła głowę na jego ramieniu, a potem objęła go rękoma i wtuliła się najmocniej jak tylko potrafiła.
Myślałam, że zabrałeś Marsela, że nigdy do mnie...
Ciii, nie myśl teraz o tym. Nigdy cię nie opuszczę. Mogę się gniewać, mogę ganić, ale nigdy nie zostawię – zapewnił i rzucił w kierunku drzwi Otwarte, proszę! w języku hiszpańskim.
William co prawda nie znał rodowego języka Rodrigeza, ale po usłyszeniu wrzaśnięcia i bezowocnych oczekiwaniach, trwających mniej niż minutę, zrozumiał, że ma wkroczyć do pokoju. Wszedł więc, trzymając srebrną tacę na jednej dłoni.
Połóż na stoliku – polecił chłopakowi Hektor, a Cyntia, będąca cały czas w objęciach męża, nawet nie zauważyła obecności Oldmana.
Młoda pani Rodrigez miała myśli zajęte zupełnie czymś innym, poważniejszym, by zwrócić uwagę na jakiegoś tam kelnera.
William wypełnił polecenie i przełożył filiżankę pełną ciepłego mleka z wmieszanym w nie cynamonem na stolik nocny państwa. Zabrał tacę, ukłonił się i opuścił pokój, uśmiechając się ciepło i wyrozumiale w stronę swojego pracodawcy. Cały czas chodziło mu po głowie, że Hektor może być jego przyrodnim bratem, że mogą mieć wspólnego ojca, dlatego postanowił iż jutro, w pierwszy wolny dzień, z samego rana, uda się do swego rodzinnego domu i porozmawia ze swym rodzicielem.

Hektor delikatnie rozbierał żonę z ciepłego, wełnianego sweterka o białym kolorze z ozdobnymi, różowymi różyczkami, które wykonane były z dbałością o każdy szczegół, dlatego posiadały nie tylko zielone liście, ale także brązowe kolce. Czynił to nie zsadzając żony ze swych kolan. Odrzucił odzienie na pobliski fotel i zajął się rozsupływaniem sukienki, która miała kilka wiązań na dekolcie. Następnie zsunął ją z ramion Cyntii, sprawiając iż pozostała w samej halce usztywnianej jedynie na piersiach i pod nimi, dzięki czemu podnosiła biust do góry.
Rodrigez się lekko uśmiechnął. Pocałował kobietę w sam środek dekoltu, a potem zabrał się za odpinanie zapięcia, które znajdowało się na plecach. Było skonstruowane na podobnej zasadzie jak jego muszka i jeden z fularów, więc rozpięcie go nie stanowiło żadnego problemu. Kiedy już to uczynił, usztywniany materiał przestał podtrzymywać piersi kobiety, ale on jakby nie zwrócił na to uwagi. Zsunął ramiączka halki, a potem przyłożył otwartą dłoń do jej brzucha. Jego dotyk w tym miejscu trwał chwile, gdyż szybko zabrał rękę i przełożył ją na biodro żony dając jej tym samym do zrozumienia, że ma zejść z jego kolan. Była oszołomiona i zmęczona od płaczu, tak więc nawet nie spostrzegła się, a jej suknia i halka całkiem opadły. Kiedy materiał dotknął dywanu, a ona wyszła z kręgu utworzonego przez swoje własne ubrania, Hektor udał się do komody i wyjął z niej kremową koszulkę nocną. Ani się obejrzała, a już miała ją na sobie.
Połóż się do łóżka. Odpocznij – polecił, odkrywając kołdrę.
Mężczyzna poczekał aż jego żona się położy, a potem przykrył jej gładkie nogi, usiadł obok i podał do jej rąk filiżankę pełną ciepłego mleka z cynamonem.
Wypij. Pomoże ci zasnąć.
To była moja wina – wyznała, wpatrując się w jeden punkt na pościeli, która miała ładne, koronkowe obszycie. – Kiedy puścił moją rękę, powinnam była za nim iść, a nie dalej zamykać te pieprzone drzwi. – Uderzyła pięściami na oślep, ale jej ciosy trafiły w materac.
Hektor odłożył filiżankę na podstawek wciąż znajdujący się na stoliku nocnym i pochwycił drobne nadgarstki żony swoimi dłońmi.
Spokojnie.
Nie będę spokojna, a ty powiedz szczerze co myślisz, a nie... – Wyrwała ręce z jego uścisku i przyłożyła je do twarzy, chowając w nie zapłakane oczy.
Myślę, że obwinianiem się niczego nie zmienisz – przemówił niezwykle poważnym, ostrym tonem. – Mogłaś bardziej uważać, ale tego nie zrobiłaś. Masz naukę na przyszłość, a ja mam nadzieję, że naszych dzieci będziesz lepiej pilnować, ale z drugiej strony, wypadki się zdarzają, dzieci się przewracają, tłuką, rozcinają głowy o kanty stołów, gdy uczą się chodzić i czasami nie można temu zapobiec. Tak się po prostu dzieje... zdarza się... – Dotknął ramienia żony i sunął po nim w górę i w dół, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy.
Uniosła głowę i spojrzała w jego twarz, gdy był tak do niej przychylony. Zobaczyła jak nakierowuje oczy na białą filiżankę ze złotym zdobieniem przy samym brzegu.
Napij się – polecił. – Łatwiej po tym uśniesz, a sen w tej chwili najlepiej ci zrobi.
Nie chcę. – Pokręciła głową i za moment ponownie spojrzała na męża. Tym razem jego oczy zdawały się pociemnieć i dostrzegła w nich niemal namacalny gniew.
Natychmiast – jedno słowo wypowiedziane z takich chłodem, że aż dreszcz przebiegł po jej plecach.
Zatrzęsła się ze strachu, ale pomimo tego obruszyła się:
Nie krzycz na mnie.
Jeszcze nie krzyknąłem – zaprzeczył ostro. – Ale za moment mogę to uczynić – zagroził. – Tak więc bez dyskusji. – Pochwycił za filiżankę sięgając po nią od góry i podał ją żonie.
Ta niepewnie złapała za jej ucho i uczyniła mały łyk.
Do dna – dopowiedział nieustępliwym tonem, a gdy niemal pusta filiżanka wylądowała na podstawku, poczekał aż Cyntia się ułoży i wstał.
Nie odszedł od razu, najpierw się pochylił i złożył pocałunek na jej czole.
Odchodzisz? – zapytała z lekką paniką.
Nie, tylko się rozbiorę. Zaraz położę się obok – zapewnił i zabrał się za rozpinanie czarnej kamizelki, wcześniej odkładając złoty, kieszonkowy zegarek na blat toaletki żony.

Kiedy Hektor obejmował Cyntię i szeptał jej do ucha słowa znanej, hiszpańskiej kołysanki, Ernest Sambor nie mógł spać. Niewyjaśnione sprawy stały mężczyźnie przed oczyma i skutecznie wypraszały go z krainy Morfeusza. Drugi agent policji – Rupert, tej nocy także nie mógł zasnąć. Wysunął się spokojnie i po cichutku z małżeńskiego łoża, w taki sposób, by nie zbudzić swej małżonki, i podszedł do każdej ze swoich córek po kolei. Każdą z małych dziewczynek okrył po samą szyje i musnął w czoło, a potem założył jesionkę, stanowczo za letnią jak na tak zimną porę, i opuścił skromną chatę znajdującą się nieopodal miasteczka.
Ernest i Rupert spotkali się w koszarach policyjnych. Starszy mężczyzna był zdziwiony, że spotkał bruneta przeglądającego akta, ale niezrażony tym widokiem odwiesił czapkę na drewniany wieszak, który ledwie trzymał pion i zasiadł za biurkiem.
Czego poszukujesz? – zapytał splatając dłonie w koszyczek i kładąc je na swoim lekko napęczniałym brzuchu.
Kanonber – odpowiedział Rupert śliniąc dwa palce i ponownie oddał się zajęciu wertowania papierów. – Przypomniała mi się opowieść, którą matka straszyła mnie i siostrę, by zagonić nas do łóżka, a wszystko przez moją środkową latorośl, bo niesłychanie tego wieczora dokazywała.
Opowieść? – Sambor nie pochodził z tych okolic, dlatego nie miał pojęcia o czym mówi jego partner. Zrobił kwaśną minę, poruszył kilkakrotnie brwiami i ruchem dłoni sugerował Rupertowi, by przybliżył mu tę historie.
Brunet jednak był typem człowieka, do którego trzeba było mówić wprost albo nie mówić wcale, co niezwykle irytowało Ernesta, ale w tym przypadku był zmuszony syknąć:
Możesz kontynuować, Espinosa?
Oczywiście, oczywiście. – Odnalazł odpowiednie papiery, rzucił na nie okiem i odłożył na swoje biurko. – To był dom starego typu, po wielkim państwie, ale podzielony na kilka mieszkań dla biednych, w taki sposób, by rodziny było stać na czynsz. W jednej z takich kwater, w zaledwie dwóch ciasnych izbach, gnieździła się cała rodzina, dwoje dorosłych i troje dzieci. Nie mieli wiele, ale byli szczęśliwi. Jednak mężczyzna wioząc owoce na targ, krótszą drogą, poprzez wąwóz, uległ wypadkowi. Ziemia się osunęła. Nie przeżył. Kiedy jego żona się o tym dowiedziała, dostała bóli porodowych i urodziła. Dziecko przeżyło, ona niestety zmarła.
To autentyczna historia? – dopytywał Sambor, a Rupert przytaknął ruchem głowy. – Szkoda mi tej matki i tych dzieci, ale nie jest jedyną kobietą, która zmarła przy porodzie. Co w tej opowieści takiego niezwykłego?
Dzieci te miały zostać rozdzielone i trafić pod opiekę przeróżnych krewnych, którzy zapewne goniliby ich od małego do pracy, a najmłodsze miało zostać sprzedane możnym, którzy nie posiadają potomstwa. Była jednak pewna dobra dusza, która zechciała przygarnąć całą czwórkę. Ksiądz z okolicznego kościoła pobłogosławił jej pomysł i uzyskał od miasta zgodę, by było to możliwe. Od tamtej pory kobieta przygarniała niechciane dzieci. Niektóre znajdowała nawet na schodach. Brała je i starała się wychować. Czasami szukała im innego domu, ale kierowała się zasadą, że nigdy nie rozdziela się rodzeństwa. I tak trwałaby jej dobroczynność zapewne do dzisiaj, gdyby jedynie możni, chcąc ukryć niepłodność swych żon lub swą własną, wpłacali datki na ten sierociniec, a w zamian tego otrzymywali niemowlę. Pieniędzy tych jednak nie wystarczało i kobieta zdecydowała się na inną czynność.
Jaką?
Rupert się uśmiechnął.
Robiła to co najlepiej potrafiła, wychowywała dzieci. Tylko od teraz pod swój dach przyjmowała także dzieci możnych, ich bękarty. To zadziwiające, ale ci ludzie czasami mają uczucia i nie chcą dla swych dzieci źle, oraz oczywiście pragną uniknąć skandalu jakim byłoby choćby dziecko z pokojówką.
Przyjmowała takie dzieci za opłatą? – wywnioskował Sambor.
Tak, przyjmowała je czasami wraz z ich matkami, które nie mogły dłużej pozostać w majątku, bo były już w zaawansowanej i niemożliwej do ukrycia ciąży, a po urodzeniu dziecka nie chciały go oddać.
Ciekawe. A gdzie ta straszna historia?
Dom spłonął. Wielu uważało go za dobroczynność, wielu też za przyzwolenie na zdrady i mnożenie się bękartów. Ogień więc mógł podłożyć teoretycznie każdy, ale opowieść głosi, że była to kobieta o trupio bladej cerze i oczodołach bez gałek i źrenic. Rzekomo sam Bóg zesłał diabła z piekieł, by zamienić w zgliszcza tę Sodomę i Gomorę.
Ludzie tak mówili na dom dla sierot?
Eche – przytaknął Rupert.
Czego to ludzie nie wymyślą. – Sambor teatralnie westchnął i otworzył pamiętnik Isabel Solcman. Nagle jednak się zamyślił i przestał wertować strony. Spojrzał uważniej na Ruperta i zapytał: – Wszystkie dzieci spłonęły?
Nie, większość przeżyła. Spłonęła właściwie tylko kobieta i jej maleńki synek. Kiedy zostali uwięzieni w jednym z pokoi, a ogień był już tak rozpowszechniony, że otwarcie okna wdarciem powietrza sprawiłoby, że w sekundę stanęliby w płomieniach, świadomi tego, że pomoc nie nadejdzie na czas, kobieta zdecydowała się na uśmiercenie pierw własnego dziecka, a potem siebie. Wolała je i siebie pozbawić życia szybko, możliwie bezboleśnie. Taka była jej szlachetność i ofiary jakieś zazdrosnej małżonki.
Słucham? – zdziwił się Sambor.
Skoro ludzie przypisują to dzieło śmierci, to znaczy, że ogień musiała podłożyć kobieta. Nie oszukujmy się, w każdej opowieści jest część prawdy. Legenda też głosi, że kobieta zabiła małego synka we śnie i straszy się dzieci, że jeśli same nie usną, to ona do nich przyjdzie i będzie stać przy łóżku aż zamkną powieki, a jeśli tego nie zrobią to na ich szyi także zawiąże pętle i wtedy zasną, ale już na wieki. Niektórzy jednak zmieniają zakończenie, nadając mu pozytywny wydźwięk.
Na jakie zmieniają?
A na takie, szefie, że dusza tego dziecka odrodzi się na nowo i przybędzie ono dokonać zemsty na rodzinie, która je odrzuciła i skazała na śmierć.
Ta opowieść ma kontynuację?
Myślę, że rozgrywa się na naszych oczach. Wiek dziecka zgadzałby się z wiekiem Hektora Rodrigeza. Oto akta zgonu. – Rupert podszedł i rzucił dokumenty przed oczy Ernesta.
Dorian – przeczytał imię chłopca. – Dorian – powtórzył w taki sposób jakby czcił jego imię.
Ja tu powróciłem w sprawie Kanonber, a pan w jakiej?
Małej Anastazji – odpowiedział, wyrwany z rozmyśleń. – Przeczytaj – nakazał i podał Rupertowi pamiętnik pani Isabel Solcman de Rodrigez.
Lepiej niech pan przeczyta. Ta kobieta pisała jak kura pazurem. – Otrząsnął się z obrzydzeniem nad stylem stawiania liter jaki posiadała pierwsza żona Hektora Rodrigeza.
Ernest, odnalazł interesujący go fragment i przeczytał kilka niewyraźnie zapisanych zdań:
Anastazja była radosnym i pełnym życia dzieckiem. Była oczkiem w głowie mego męża. Pozwalał jej naprawdę na dużo, od gry w piłkę po ciemną noc, poprzez opychanie się słodyczami w porze obiadowej, na waleniu pięściami w fortepian skończywszy. Kiedy śniły jej się koszmary, bo nasłuchała się strasznych opowieści, to spała z nami w jednym łóżku. Wkradała się pod kołdrę między naszymi nogami i raczkowała tak długo, aż jej głowa nie wyskoczyła po drugiej stronie. „Ja tylko na chilecke” powiadała. Oczywiście jej „chilecka” zdawała się nie mieć końca, a nam nie pozwalała zasnąć. Ja starałam się uważnie słuchać jak śpiewa i mówi rymowanki, byłam w tym niezwykle wytrwała. Hektorowi za to często opadały powieki, a gdy tylko nasza mała córeczka to przyuważyła, to zatykała mu nos i krzyczała do ucha „tata, budzimy!”. „Tak, tak, słucham cię, słucham” odpowiadał zaspanym głosem, na moment otwierał oczy, dawał jej całusa w czoło albo policzek, a potem, po kilku minutach, ponownie odpływał, a Ana go budziła i trwało to tak długo, dopóki nie zasnęła pierwsza.
Rozpuszczona była – stwierdził Rupert.
Tak, kolejny fragment wskazuje na to, że nie lubiła czekać.
Zawsze, gdy mąż był w pracy, ja wraz z córką jadałyśmy drugie śniadania w formie pikniku, na typowym kocu w czerwoną kratę, nieopodal jeziora. Anastazja uwielbiała obserwować kaczki, karmiła je chlebem. Zawsze uważałam, by nie podchodziła za daleko. Pewnego dnia, kiedy także miałyśmy wybrać się na piknik, ja musiałam doglądnąć jeszcze kilku spraw, a córka bardzo się niecierpliwiła. Pozwoliłam jej pobawić się na dworze, ale nie zbliżać do jeziora, ani nie oddalać. Hektor był obecny przy tym, gdy to mówiłam, poprawiał muchę, była klasyczna, wiązana, a nie na przypinkę. Nie cierpiał tych zapinanych. Co prawda dostał taką na urodziny od matki, ale nigdy jej nie zakładał. Mój mąż sam upominał Anastazję, że ma być nieopodal, nie oddalać się poza zasięg naszego wzroku, tak byśmy mogli ją dostrzec podczas wyglądania przez okno w sypialni. Spuściliśmy ją z oczu dosłownie na moment, a potem obydwoje ruszyliśmy na jej poszukiwania.
To wtedy znaleźli ją martwą? – zapytał Rupert, zajmując miejsce naprzeciw Ernesta.
Mężczyzna usiadł, gdyż nogi już go pobolewały, a zaspane oczy piekły. Bez trudu jednak dostrzegł jak Sambor kręci głową.
Nie, wtedy znaleźli ją żywą – objaśnił.
Stała nieopodal brzegu i karmiła kaczki. Nie mogła się doczekać kiedy pójdziemy, więc postanowiła wybrać się sama. To nie ja, a mąż ją znalazł. Ja w tym czasie sprawdzałam ogród. Zauważyłam jak ciągnie małą za jej drobną rączkę w kierunku domu. Starałam się go powstrzymać, prosiłam, by się opanował, ale on mnie nie słuchał. Zaraz po przekroczeniu progu pokoju, przełożył Anastazję przez kolano...
Zachował się typowo po ojcowsku – skomentował Rupert. – Nie można go za to winić.
Nie powinno się, ale żona go winiła. Nawet się z nim nie pożegnała, gdy wychodził do pracy. Nie pozwoliła się pocałować.
Przewrażliwiona.
Nie odezwę się do ciebie do końca życia – zagroziłam.
Trudno, jedna jazgocząca osoba mniej! – warknął. – A ty jak jeszcze raz oddalisz się gdzieś bez naszego pozwolenia, to cię pasem potraktuję. Zrozumiałaś!? – zapytał podniesionym tonem i zbliżył się do Any na niebezpieczną odległość.
Weszłam między nich. Usiadłam na łóżku i przytuliłam łkające dziecko do piersi. Poleciłam mu opuścić sypialnie. Uznałam, że tak będzie lepiej.
A nie mówiłem, że przewrażliwiona – przypomniał Espinosa.
Być może, ale nie to mnie zastanawia.
A co? – Rupert wbił w szefa pytające spojrzenie.
Czy dziecko, które odebrało solidne lanie od ojca, bo zakładam, że Rodrigez ma i miał ciężką rękę, poszłoby samotnie nad jezioro następnego dnia?
Następnego się utopiła?
Owszem. Nie wydaję mi się, by po raz kolejny sprzeciwiła się woli ojca.
Może była wyjątkowo uparta? – rzucił z uroczym uśmiechem Rupert.
Miała pięć lat, nie sądzę, by upartość przezwyciężyła strach. Pomyśl, przecież sam masz dzieci! – warknął.
Ja nie bijam dzieci. Gdy wychodzę to śpią, kiedy wracam, to zazwyczaj, też już są w łóżkach. Ledwie daje rade być obecny na ich urodzinach. Nie mam czasu jeszcze sprawiać im lania. Gdybym miał to robić, to chyba sypiałbym jeszcze mniej, na tyle mniej, że właściwie wcale bym nie sypiał.
Ernest przewrócił oczami i powtórzył swój argument:
Miała pięć lat, była rozgarniętym, niegłupim dzieckiem, powinna się bać popełnić to samo przewinienie ledwie dzień później.
Może ma szef rację. Stara się pan mi zasugerować, że małej ktoś pomógł w umieraniu?
Otóż, w rzeczy samej, Rupercie, w rzeczy samej. I nie była to żona Hektora, ani on sam. Obydwoje kochali to dziecko nad życie.

Zapraszam także do kolejnego postu  Rozdział 37: Dzieci i ich rodzice

Czytam = Komentuję

Anonimowi – podpisujcie się!


Zapraszam was na swój blog autorski, gdzie znajduje się więcej informacji jak i opowiadań, oraz linków do nich: http://dariusz-tychon.blogspot.com/