Zachęcam także do zapoznania się z wcześniejszym postem – Rozdział 36: Kochać nad życie
Tym co trafili tu po raz pierwszy, przypominam, że opowiadanie zaczyna się od postu - Wprowadzenie: Na zły początek
Julia
czuwała przy łóżeczku synka. Siedziała w bujanym fotelu, ale nie
kołysała się w nim. Jej wzrok wbity był w małego blondynka,
którego sinawe powieki były w pełni opuszczone. Klatka piersiowa
chłopca powoli unosiła się i opadała, a matka co jakiś czas
przykładała swoją dłoń do jego czoła, by sprawdzić czy
temperatura nie skoczyła. Czyniła to niezwykle delikatnie, gdyż
Edward miał zabandażowane czoło, a pod bandażem, w okolicy skroni
znajdował się opatrunek. Kiedy tak pochylała się nad śpiącym,
po środkach uspokajających i lekach przeciwbólowych, chłopcem
poczuła czyjeś dłonie na swoich ramionach. Nie wzdrygnęła się,
wiedziała, że to jej mąż.
– Będzie
lepiej jak odpoczniesz – przemówił niezwykle delikatnie, jakby
ważył każde słowo po dwakroć zanim je wypowiedział.
– Nie...
to...
– Ja
przy nim posiedzę – zapewnił i zasiadł w fotelu, w którym
jeszcze nie tak dawno ona siedziała.
Brunetka
zaczęła bawić się obrączką, jakby sama nie do końca wiedziała
co powinna uczynić. Niespodziewanie wydostało się z jej ust
powątpiewanie:
– To
nie twój syn.
Bastian
wstał energicznie, a przez jego twarz przewinęła się paleta uczuć
od gniewu, poprzez zawód, aż po rozczarowanie.
– Nigdy
tak nie mów – warknął przez zęby i pochylił się nad rocznym
chłopcem, by okryć jego posiniaczone ciałko. Skrupulatnie rzucił
okiem na liczne zasinienia wywołane upadkiem, jak i na te
wcześniejsze oraz na ślady ukłuć na rączce. Pogładził palcem
po policzku chłopca i uśmiechnął się blado. Ponownie spojrzał
na żonę. – Będzie dobrze? – rzekł pytająco.
– Nie
wiem. Lekarz nie wiedział co zrobić, tak mocno krwawił –
wyjawiła i na poczerwieniałych od łez oczach ponownie zagościły
słone krople.
Brown
przygarnął żonę do siebie i pozwolił jej płakać. Nie
uspokajał... właściwie nic nie mówił, a ona dała łzą płynąć
wprost w jego białą koszulę i popielatą marynarkę.
Co
jakiś czas wplatał swoje długie palce w jej włosy. Skoncentrowany
był na swoich myślach i tym co wyniósł ze szkoły oraz studiów,
które wielokrotnie zaczynał, ale nigdy nie ukończył. W jego
wspomnieniach pojawiło się nazwisko John Conrad Otto.
Wiedział że był to lekarz, który opisał pewną chorobę znaną
już ponad sto lat przed naszą erą, ale postanowił jeszcze niczego
nie wyjawiać Julii. Zdaniem Bastiana, żona wystarczająco się
martwiła i nie chciał jej dokładać problemów.
Hektor
czuł niepokój w środku nocy. Niepokój ten sprawiał wrażenie
jakby ktoś ściskał jego gardło w imadle. We śnie otworzył oczy,
a nad nim stała jakaś męska postać, bliżej nieokreślony
człowiek z czarnymi oczami samego diabła. Ten mężczyzna ściskał
go za gardło tak długo, aż oczy Rodrigeza zaczęły zachodzić
mgłą, a on czuł się coraz słabszy. Zawroty głowy zaczynały
sprawiać wrażenie jakby przechodził magiczną granicę między
życiem a śmiercią.
W
oddali słyszał głos swojego teścia:
– Nie
umrzesz, jeszcze nie teraz, choć bez wątpienia zasługujesz na
gorszą śmierć. – Słowa te były tak wyraźne, że Hektor aż
się zatracił w ich brzmieniu. – Powiedz prawdę, prawdę, wdę,
dę, dę…– dudniło echo odbijające się od każdego zakamarka
pokoju.
Cyntia
przebudziła się, czując jak jej mąż się wierci i rzuca po
łóżku. Zaniepokojona stanem Hektora, który zdawał się znajdować
pół na jawie, a pół we śnie, potrząsała nim na tyle
energicznie na ile tylko pozwoliły jej siły. Trącała w ramię i
podniesionym głosem prosiła, by się obudził. Jednak prawdziwy lęk
zawitał do jej serca w chwili, gdy mężczyzna przestał na kilka
sekund oddychać. Łzy pojawiły się na jej twarzy, a ciało
zastygło w bezruchu. Niespodziewanie Hektor nagle otworzył oczy,
nabrał powietrza i usiadł. Spojrzał na żonę przerażony nieco
nieobecnym wzrokiem.
– Miałeś
zły sen – wyjaśniła, przełykając ślinę i starając się nie
wypuścić już ani jednej kropli na swoje policzki.
Hektor
nadal oddychał spazmatycznie i rozglądał się na około jakby się
chciał upewnić czy nadal znajduje się w świecie żywych. Cyntia
głaskała go po głowie i policzku. Nie pamiętał już jak smakuje
taki dotyk, czystej, bezinteresownej troski. Musiał przyznać, że
był to przyjemny gest, ale pomimo to odtrącił jej dłoń.
Nienawidził współczucia i nie cierpiał jak ktoś się nad nim
litował, zwłaszcza jeśli czyniła to osoba słabsza od niego, na
dodatek kobieta.
– Zostaw
– warknął wstając.
Wbiła
wystraszone spojrzenie w jego plecy. Wydawał jej się być innym,
zupełnie jej obcym człowiekiem, który tylko sięga po szlafrok jej
męża. Ubrany był tak jak on i wyglądał jak on, ale zachowywał
się tak jakby to zupełnie nie był jej mąż.
Rodrigez
nie tłumacząc niczego żonie, udał się do łazienki przemyć
twarz zimną wodą. Uczynił też kilka łyków prosto z kranu.
Spojrzał w lustro, a w nim ujrzał Francisa Prevosta i Juliana
Montenegro jak żywych. Pierwszy był blady niczym trup, nieco
zielonkawy na twarzy, a drugi cały pokrwawiony z rozerwanymi ranami
na brzuchu i ramieniu. Hektor aż się zapowietrzył z wrażenia,
przestraszony zamknął oczy i postanowił odwrócić się w stronę
nieboszczyków, dodając sobie w myślach otuchy słowami:
– To
nie może być prawda, wy nie żyjecie.
Odwracał
się bardzo powoli, bojąc się tego jaki widok zastanie.
Nie
było nikogo. Tylko biel kafli aż biła po oczach.
Skoncentrował
swój wzrok na zasłonce służącej za parawan oddzielający wannę
od reszty pomieszczenia. Była we wzór kwiatu wiśni słynnym na
całą Japonię. Jeszcze nigdy w życiu nie przeraził go tak zwykły
kawałek niegroźnego materiału.
– Co
się stało? – zapytała Cyntia, stając w progu łazienki.
Dostrzegła bladość na twarzy własnego męża.
Ten
aż się wzdrygnął na dźwięk jej słów. Po chwili jednak
przełknął głośno ślinę i odgrodził od siebie złe myśl.
– Nie,
nic kochanie, to był tylko zły sen. Musiałem napić się wody. –
Cmoknął jej policzek, jak gdyby nigdy nic i stając za jej plecami,
objął ją rękoma. Oparł brodę na zagłębieniu między szyją
żony a jej ramieniem i tuląc twarz do jej policzka, zapytał: –
Nowa zasłonka?
– Ładna,
nie sądzisz?
– Tak,
oczywiście. Nadaje koloru wnętrzu. Sama wybierałaś?
– Nie.
– Odsunęła się nieco i spojrzała na niego zaskoczona. Nadal
trzymał ją w swoich objęciach. – Myślałam, że ty kazałeś
zmienić poprzednią.
– Nie
przypominam sobie. Może to pomysł służby. Chodźmy do łóżka.
Jeszcze jest późno. – Wypuścił ją z klatki swoich rąk i
chwycił za ramię. Delikatnie nakierował na sypialnie.
– Chyba
chciałeś powiedzieć wcześnie – stwierdziła z
delikatnym, ale nieco ponurym uśmiechem.
Położyli
się, ale pomimo zmęczenia i pory idealnej na kontynuowanie spania,
żadne z nich nie mogło zasnąć. Cyntia ciągle obwiniała się o
wypadek siostrzeńca, a Hektor zachodził w myśl skąd ta zasłonka
u nich w łazience. Kiedy widział ją ostatni raz był sporo młodszy
i nakrywał nią cało ojczyma z niekrytym uśmiechem na ustach, ale
także przerażeniem w oczach.
– O
czym myślisz? – zapytała Cyntia, przebijając się przez głośną
ciszę.
– O
niczym.
– Przecież
widzę. Jesteś dziwnie nieobecny.
– Odwiedziły
mnie błędy przeszłości – odpowiedział szczerze, ale wymijająco
zarazem.
– Co
takiego ci się śniło?
– To
już nieważne. – Spojrzał na nią i zmusił samego siebie do
uśmiechu. – Gdy patrzę na ciebie, to zapominam o wszystkim co złe
i nieprzyjemne. – Cmoknął ją w czoło, następnie w czubek nosa
i usta. – Dobranoc, kochanie.
– Dobranoc,
ale jak chcesz, to możemy wezwać kogoś z służby. Może mają
jakieś zioła na koszmary i bezsenność. Skłamię, że
potrzebujemy ich dla mnie.
– Kochana
jesteś, ale ja mam już niezawodny lek na bezsenność. – Wstał,
chwycił za szklankę oraz karafkę i wrócił z nimi do łóżka.
– Stanowczo
za dużo pijesz – powiedziała oburzona i odwróciła się do męża
plecami. Zamknęła oczy i pragnęła jeszcze na moment odpłynąć
do pięknej i bez zmartwień krainy Morfeusza.
Rodrigez
zignorował jej zachowanie, napełnił pośpieszne szklankę po sam
brzeg i wypił do dna. Zapewne gdyby wiedział, że nie pija samej
whisky, a taką zmieszaną z ziołami Catha, które w
nadmiarze powodują koszmary i urojenia, to usłuchałby żony i
odstawił alkohol. Hektor jednak tego wszystkiego nie wiedział, a
więc po chwili ponownie napełnił szklankę, wypił i jeszcze kilka
razy powtórzył tę czynność, aż w końcu odstawił szklane
naczynia na szafkę nocną tuż przy lampce, zgasił ją pociągając
za sznurek zakończony perełką i usnął.
Tym
razem Hektora nawiedził sen, który był wyrazisty niczym jawa.
Siedział w fotelu nieopodal kołyski i lulał małego Marsela.
Dziecię kwiliło i nie mogło usnąć, było bardzo niespokojne.
Nagle kołyska wydała się lekka, jakby kołysał nią ktoś
jeszcze. Pomimo tego Rodrigez nie czuł niepokoju. Ze spokojem
spojrzał w bok i dostrzegł małą czarnowłosą dziewczynkę.
Uśmiechała się do niego. Była nastawiona przyjaźnie, a jej biała
sukienka z kokardą na brzuchu sięgała do samej ziemi. Sukienka ta
była cała mokra, aż ociekała wodą.
– Anastazja?
– zapytał cicho, niemal szeptem, a jego usta wykrzywiły się w
delikatnym uśmiechu.
– Kim
jest ten chłopiec, tato? – odpowiedziała pytaniem na pytanie
dziewczynka.
– Twym
bratem – przeszło mu przez myśl, ale zanim wypowiedział te słowa
na głos, Anastazja uśmiechnęła się blado i smutno zarazem,
pokręciła głową i wyszeptała:
– Nie,
to nie jest mój brat. – Miała łezki w oczach, a potem jej obraz
się rozmazał, rozpłynął w powietrzu, jak gdyby nigdy nie
istniała.
Hektor
zaniepokojony słowami córki wstał z fotela i zerknął do kołyski
na usypiającego Marsela. Dziecko miało przymknięte powieki i
sympatyczny wyraz twarzy. Ssało kciuk. Rodrigez odetchnął z ulgą.
Jednak kiedy spojrzał na Marsela ponownie, ten patrzył na niego
czarnymi oczyma. Patrzył złowrogo i uśmiechał się kpiąco. Jego
czoło przeszył mars, a na lewym policzku powstała niewielka
blizna, z sekundy na sekundę zamieniająca się w coraz większą,
krwawiącą szramę. Dziecko wciąż na niego patrzyło i choć było
podobne do Marsela, to ani trochę nie przypominało niewinnego
niemowlęcia, bardziej kogoś, kto ma potworne zamiary... jakiegoś
demona.
– Te
oczy – szepnął Hektor. – Jakbym już gdzieś je widział.
– Spójrz
w lustro – wyszeptał tuż przy jego uchu znany mu głos. Sen był
tak wyrazisty, że aż czuł oddech tej osoby na swojej szyi.
Pchnięty
ciekawością stanął przy jasnej toaletce żony. Nie miał zarostu,
a jego włosy były w kolorze ciemnego blondu, niektóre pojedyncze
włoski wydawały się jaśniejsze od pozostałych, jakby skąpane w
blasku słońca przeszły w kolor pszenicy. Dostrzegł starość na
swojej twarzy, odzianą w płaszcz licznych zmarszczek.
– Jesteśmy
do siebie tak podobni – usłyszał wcześniej nieznaną dumę w
głosie własnego ojca. Tego, który był nim naprawę, tego, który
nie opatrywał mu rozdartych kolan, nie doradzał i nie wspierał.
Tego, który przez cały okres jego dzieciństwa był właściwie
nieobecny. – Jeszcze nie jest za późno, by to przerwać.
Zrezygnuj, synu. Ona… – Mężczyzna wskazał dłonią na
spokojnie śpiącą Cyntię. – Ona nigdy czegoś takiego nie
wybaczy. Nie wybaczy ci, słyszysz! – wrzeszczało echo.
Farbowany
brunet ponownie obudził się zlany potem i przerażony. Postanowił
nie spać aż do rana, bo zwyczajnie bał się zasnąć. Zerknął na
żonę i zbliżył do niej swoją ociekającą potem twarz. Dotknął
mokrym czubkiem nosa jej policzka, zaciągnął się, czując zapach
olejku lawendowego, który zwykła dodawać do kąpieli i złożył
pocałunek.
– Przepraszam,
kochanie – szepnął.
Wstał,
by przygotować sobie kolejnego drinka, gdy jego uszu dobiegło
kwilenie Marsela.
Był
dużym, dorosłym i silnym facetem, ale przed podejściem do kołyski
poczuł wątpliwości, czy powinien tak uczynić. Ciągle pamiętał
sen, a w nim Marsela z oczami samego diabła.
– Nie
wygłupiaj się! – zganił sam siebie w myślach. – To tylko sen
– zadrwił ze swego strachu i bezmyślności.
Podszedł
do kołyski i wziął dzieciątko na ręce. Z początku nie zauważył
niczego niepokojącego, dopóki jego oczy nie zerknęły pod kocyk,
którym chciał utulić niemowlaka. To nie był kocyk jego syna, bo
ten Marsela był niebieski. W ogóle nie przypominał sobie, by jego
syn posiadał cokolwiek w słonecznym kolorze.
– Anastazja
– przeczytał wyszyty czerwoną włóczką napis na żółtym
kocyku.
Przerażony
szybko odłożył Marsela do kołyski i zabujał ją, by chłopiec na
moment się czymś zajął i nie kwilił. Zwinął materiał w rulon
i schował do swojej komody. Poszukał innego kocyka, którym okrył
synka. Niepokój sprawił, że nie opuszczał go na krok.
– Kto
tutaj był? – pytał samego siebie. – Co jeśli nadal tutaj jest?
– dopytywał.
Pchnięty
niepokojem podbiegł do łóżka, wyjął pistolet z zamykanej na
klucz szuflady szafki nocnej i sprawdził każde z pomieszczeń,
każdy zakamarek, każdą szafę, a nawet balkon i pod łóżkiem.
Nikogo nie było.
– Wariuję
– uznał, odkładając broń na miejsce.
Przysiadł
na łóżku i przetarł zmęczone oczy opuszkami palców. Zerknął
na stół, na którym poprzedniego dnia ułożył grube teczki
dokumentacji kosztów i przychodów. Był zaniepokojony pewnym
pismem, które otrzymał, dlatego chciał to sprawdzić, ale przez
wypadek jakiemu uległ Edward całkiem wypadło mu to z głowy.
Postanowił więc teraz się tym zająć. Zaświecił lampę z
ozdobnym, kwiecistym abażurem i przestawił ją na samiuteńki brzeg
komody, tak by dawała światło na papiery znajdujące się na
dużym, okrągłym stole, który miałby możliwość pomieścić nie
cztery, a sześć, a na ścisk to nawet osiem osób.
Hektor
Rodrigez niczego nie znalazł w obecnych dokumentach. Zirytowany
zaklął pod nosem w swoim rodzinnym języku, czyli po hiszpańsku i
sięgnął do kilka godzin wcześniej otwartej skalpelem koperty.
Kancelaria komornicza – głosił napis w miejscu, gdzie
powinien widnieć nadawca. Wewnątrz natomiast znajdowało się pismo
starannie przygotowane zapewne przez jednego z sekretarzy kancelarii,
który śmiał nawet podkreślić czerwonym atramentem kwotę
opiewającą na niebotycznie wysoką sumę.
Mężczyzna
wiedział, że nie może zwlekać. Spodnie od piżamy zastąpił
zwyczajnymi, nieeleganckimi, których nie zakładał od czasu gry w
piłkę z własną żoną, gdy jeszcze znajdowali się w podróży
poślubnej. Górnej części ubioru nie zmieniał, jedynie pozbył
się szlafroka, a koszulę piżamy ukrył pod popielatym, grubym,
wełnianym swetrem zapinanym na duże guziki. Stanął przed drzwiami
prowadzącymi do pokoju Brownów i nosił się z zamiarem zastukania
w nie. Zdusił w sobie strach i w końcu uderzył delikatnie pięścią
w pomalowane na biało drewno.
Bastek
mu otworzył. Był blady jak nie on, zasmucony jak nie on i na
dodatek trzeźwy, także jak nie on.
– Co
z Edwardem? – zapytał Rodrigez.
Blondyn
świdrował wzorkiem swego szwagra, aż w końcu odstąpił krok do
tyłu i wydał polecenie jakby od niechcenia:
– Wejdź.
– Nie,
to nie jest dobry moment – wzbraniał się.
– Chcesz
rozmawiać na korytarzu? Wejdź! – uniósł się i wyglądał na
niezwykle zniecierpliwionego.
Hektor
poczuł, że nie ma innego wyjścia jak tylko ustąpił i postąpił
tak jak wysoki i szczupły blondyn z widocznym, ale nie dużym wąsem
sobie życzy. Przestąpił więc próg i tkwił niczym słup w
oczekiwaniu aż Bastian zamknie drzwi.
– Lekarz
mówi, że Edward wyzdrowieje jeśli nie będzie gorączkował.
Martwią go tylko te wylewy krwi, duże siniaki i...
– To
normalne, skoro spadł ze schodów, prawda?
Brown
pokręcił głową.
– Już
wcześniej zauważyliśmy, gdy wyrosły mu zęby i przygryzł sobie
język. Krwawienie nie chciało ustąpić. Za długo to trwało –
wyjawił i wskazał Hektorowi miejsce przy małym, białym stoliczku,
wokół którego ustawione były cztery fotele.
Państwo
Brown sami urządzali swoje mieszkanie, które mieściło się na
trzecim piętrze kamienicy, niegdyś należącej tylko i wyłącznie
do Hektora Rodrigeza. Niegdyś był to jeden, wielki pokój, który
parawanem oddzielał część sypialnianą od salonowej. Teraz jednak
dzieliły go dwie ściany i zasuwane, dwuskrzydłowe drzwi, dzięki
którym powstał mały salonik i dwa, niewielkie, ale przytulne
pokoiki. To w tym właśnie saloniku, do którego wchodziło się
zaraz po przekroczeniu progu, siedzieli Bastian i Hektor. Julia
natomiast na wpół drzemała, a na wpół doglądała swojego
pierworodnego.
– Zamówiliśmy
już malarzy i farbę. Niebieską – przemówił ze łzami w oczach
Brown. – Chcemy przenieść Edwarda do jego pokoju. Teraz jednak
chyba z tym poczekamy.
– Jest
jeszcze mały – odezwał się Rodrigez. – Nie trzeba mu jeszcze
chyba prywatności i aż tyle przestrzeni – dodał z lekkim
uśmiechem. – Przepraszam cię za to co zaszło. – Nagle
posmutniał i wbił w szwagra pytające spojrzenie. List, który do
tej pory znajdował się w jego dłoni, upadł na podłogę. Podniósł
go szybko i miętolił dalej między palcami.
Bastian
sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po papierosa. Wcześniej
siedział przy Edwardzie, nie miał czasu na kąpiel, przebranie się
i sen. Był więc w tym samym odzieniu co poprzedniego dnia. Nie miał
nawet czasu na to by zapalić, dlatego postanowił uczynić to teraz.
Nie poczęstował Rodrigeza.
– Przepraszasz
mnie za to, że twa żona nie dopilnowała mego syna? – zapytał.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale na moment przerwał, by za
pomocą zapałek odpalić papierosa. Wstał i zasunął drzwi
prowadzące do sypialni. wcześniej upewniając się czy jego żona
nie znajduje się pod nimi i czasami nie podsłuchuje. Nie było jej
tam, więc postanowił kontynuować, ale Hektor go ubiegł:
– Ona
nie chciała, Bastianie. Jest tym bardzo przybita i...
– Nie
będę jej robił wymówek, bez obaw. Wiem, że to mogło przydarzyć
się każdemu. Przy mnie Edward kiedyś spadł z wersalki, bo nie
przyuważyłem, że usiłował się na nią wspiąć. Innymi razy
stanął w kołysce, zabujał się i omal nie wypadł, ledwie wtedy
chodził. Gdyby spadł na główkę, pewnie upadek byłby śmiertelny.
Zadałem ci to pytanie, bo po prostu sądziłem, że przyszedłeś
mnie przeprosić za to, że chciałeś mnie czymś nafaszerować od
czego zapewne bym umarł. – Bastian ponownie zajął miejsce
naprzeciw Rodrigeza.
– Zrezygnowałem
z tego. Nie umiałbym cię skrzywdzić. – Wyciągnął nogi do
przodu, bo nagle naszła go ochota rozprostowania kończyn. Zmęczenie
biło z jego twarzy i uderzało nawet w Browna.
– Powinieneś
wrócić do pokoju i się przespać – zauważył.
– Nie,
tylko nie sen. – Hektor pokręcił głową i rzucił kopertę na
stół. – Pensjonat o nazwie Alabaster jest zadłużony na taką
kwotę, której nie jesteśmy w stanie pokryć.
– Alabaster?
Ten Alabaster? Nasz? – zdziwił się i natychmiast dopadł do
koperty. Rozerwał ją w kilku miejscach, pomimo że ta była już
wcześniej otwarta. Zaczytał się i szepnął: – niemożliwe.
Takiej kwoty podatku nie naliczyliby w tak krótkim czasie.
– Wiem
– przyznał. – Myślałem, że to jakieś zadłużenie z
początków działalności, że coś pominęliśmy i nałożyli
odsetki, ale nie, bo okazało się, że my płacimy podatki.
– Nawet
jeśli to nie narzuciliby aż takich odsetek.
– A
twoja rodzina? Pensjonat nosi taką samą nazwę jak ich hotele i
moteliki.
– Połączyliśmy
działalność, to dało nam renomę i sprawiło, że zdobyliśmy
klientów tutaj. Moja rodzina nigdy nie zalegała z płatnościami.
To ja jestem w tej rodzinie wyjątkiem. – Zaśmiał się. – Mnie
dopóki nie upomni się pięścią, to długu nie oddam. Nawet listy
i ponaglenia do mnie trafiają.
– Ale
te długi nie mogą być twoje, bo to urząd je naliczył. – Hektor
wyraźnie zaczął się irytować. – A twoja fabryka mebli i
dywanów z podatkiem wychodzi na prostą od kiedy zmieniłem ci
księgowego.
– Zmieniłeś
mi księgowego? – Blondyn spojrzał na szwagra zaskoczony, a potem
machnął na to ręką. – Zresztą, rób co tam chcesz.
Najważniejsze, że zarabiam.
Rodrigez
spojrzał na sufit, westchnął teatralnie i nawet przewrócił
oczami czego nie miał w zwyczaju.
– Skoro
ten dług nie jest mój ani twój, to czyj jest? – zapytał w
końcu.
– Montenegro
– wywnioskował Brown i z załamaniem odrzucił kopertę na środek
białego, małego, ale przy tym wyglądającego na niezwykle ciężki,
stolika.
– Na
jakiej podstawie żądają od nas tego co im był winny Julian albo
Marta!? – uniósł się brunet, ale szybko spojrzał na drzwi i
przypomniał sobie o śpiącej Julii i chorym Edwardzie, którego
stan wymagał pełni ciszy i spokoju.
– Prawnie...
prawo to ja akurat tylko trzy tygodnie studiowałem, ale trochę się
tym od dziecka interesowałem i przejmując majątek po Julianie,
przejęliśmy nie tylko jego dobra, ale także długi.
– Ale
dlaczego kwota naliczona jest na pensjonat, dlaczego nie wysłali
upomnienia o starych zaległościach i żądania ich pokrycia,
tylko...? – Hektor zaniemówił, niczego z tego nie rozumiał.
– Bo
w posiadłości Montenegro był kiedyś motel o takiej samej nazwie.
Założycielem był ojciec Marty, a po jego śmierci ona go przejęła.
Julian rozbudował kamienice, sobie pozostawił fabryki, a żonie
sprezentował to co kochała najbardziej, możliwość dowodzenia i
rządzenia personelem.
– Skąd
to wiesz? – Rodrigez, pomimo że nie chciał, to i tak się
uśmiechnął.
– Nasze
rodziny są spokrewnione... znaczy zaprzyjaźnione od bardzo dawna.
Mój dziadek był przyjacielem dziadka matki Cyntii i Julii.
– Dziadek
dziadka matki... dobra, nieważne. Powiedzmy, że rozumiem – Hektor
postanowił nie zadawać sobie trudu malowaniem w głowie drzew z
gałęziami powiązań.
– Kiedy
byłem mały, spór był właśnie o pieniądze. Wcześniej
przyjeżdżałem tutaj na prawie każde wakacje i ferie. Tak poznałem
Julię, a Cyntia, to wtedy o, taka mała wtedy była – ze szczerym
uśmiechem na ustach pokazał, że żona Hektora wtedy ledwie
odrastała od dywanu. – I to w kapeluszu tyle miała, takim wielkim
– wspominał na głos.
– To
i tak nie tłumaczy dlaczego nikt nie upomniał się o ten podatek
wcześniej, dlaczego akurat teraz i czemu nas dwoje, a nie Juliana?
– Julian
nie żyje – przypomniał Brown.
– Faktycznie,
bardzo trafne spostrzeżenie. Od nieboszczyka trudno wymagać spłaty
zobowiązań.
– Musiał
być jakiś kruczek.
– Kruczek,
na podstawie którego odroczyli spłatę na kilka lat – podłapał
Rodrigez.
– Kilkanaście
– poprawił go Bastek i sztucznie się uśmiechnął. – Motel
zamknięto w dziewięćdziesiątych latach zeszłego wieku.
– Około
piętnaście lat temu?
– Tak.
– A
otwarto?
– Na
długo przed zamknięciem, ale pod nazwą Alabaster widniał krótko,
trzy, może cztery lata.
– Pamiętasz
takie szczegóły z dzieciństwa? – zdziwił się Rodrigez.
– Dużo
pamiętam – odpowiedział i wzruszył ramionami. – Od małego
miałem najlepszą pamięć w całej rodzinie. – Splótł ręce na
piersi i dopowiedział wielce z siebie dumny – tak pozostało do
dziś.
– Trzeba
porozmawiać z Martą.
– To
ty.
– Dlaczego
ja? – zdziwił się Hektor.
– Ciebie
bardziej lubi!
– Wcale
mnie nie lubi!
– Ale
ty ją lubisz!
– Wcale
jej nie lubię! – zaprzeczył Hiszpan, ale widząc po wyrazie
twarzy Bastiana, że nie ma co na niego liczyć, ustąpił. –
Dobrze, ja z nią porozmawiam, ale najpierw trzeba dokładnie
sprawdzić wszystkie dokumenty. Może sami na coś trafimy i rozmowa
z naszą teściową wcale nie będzie konieczna.
Z
samego rana obaj udali się do posiadłości Montenegro, gdzie remont
niemal dobiegał końca. Niestety prace remontowe dotyczące
centralnego ogrzewania musiały zostać odłożone na czas okresu
zimowego.
– Gdzie
są dokumenty? – zapytał Hektor, wchodząc do posiadłości
strzeżonej przez kilkoro rosłych mężczyzn.
Ci
jednak nie mieli bladego pojęcia. Udzielili tylko odpowiedzi, że
oni strzegą materiałów budowlanych, srebrnych zastaw oraz złotych
sztućców.
– Ciekawe
zajęcie – rzucił żartobliwie w kierunku całej czwórki pijącej
okropnie czarną i pełną fusów kawę. – Dokumenty powinny być w
gabinecie – stwierdził.
– Wszystko
z gabinetu zostało wyniesione do piwnicy – wtrącił się
najmniejszy z całej czwórki.
– Mamy
klucz do piwnicy? – zapytał Bastian.
– Mamy
łom – odpowiedział Rodrigez, sięgając do podłogi po ciężkie
i masywne narzędzie. – I młot też mamy – dodał, tym razem
biorąc przedmiot z biurka recepcjonisty, które okryte było białym
prześcieradłem.
– Chcesz
się włamać do piwnicy!? – krzyknął Brown i ruszył za
szwagrem, który już zmierzał w kierunku podziemi. – Skąd wiesz,
gdzie tutaj jest piwnica? – dopytywał.
– To
panieński dom mojej żony, mam prawo po nim pospacerować! –
odwarknął. – A gdy moim kaprysem będzie zwiedzanie piwnic, to
będę spacerował po piwnicach – dodał zbiegając wąskimi
schodami w dół.
– Na
dole nie ma światła – zauważył Bastian, który nie był taki w
gorącej wodzie kąpany jak Hektor i wrócił się po ozdobny
lichtarz z jedną, dużą świecą.
– No
to teraz jest widno – zadrwił Rodrigez.
– Widniej
niż było – odgryzł się blondyn, który trzymał tę gromnice
jakby się do chrztu świętego szykował.
Obaj
stali przed masywnymi drzwiami, które zabezpieczone były kilkoma
łańcuchami i kłódkami. Pozbycie się dwóch poszło w miarę
sprawnie, choć nie obyło się bez przekleństw i skaleczeń.
Kolejna natomiast wcale nie chciała ustąpić. Panowie zmieniali się
co jakiś czas i uderzali młotem w kłódkę ile sił. Zaniepokoili
tym panów z ochrony, którą wynajęła Marta Montenegro.
– Skoro
nie mają państwo klucza...
– Jesteśmy
właścicielami! – przerwał Bastian.
– Ale
bez klucza – wymądrzał się dalej jednej z czwórki rosłych
mężczyzn.
– Gdyby
pan nam pomógł... – zaczął Hektor.
– Ja
mogę panom pomóc jedynie w opuszczeniu posiadłości, jeśli
panowie chcą.
– Nie
możecie nas wywalić! – wykłócał się Brown. – Przecież mamy
klucze. Wszystkie, tylko tego do piwnicy brak!
– Ustąp
– syknął Hektor i przełknął ślinę, która zamiast sprawić,
iż suchość w jego gardle się zmniejszy, sprawiła jedynie, że
zaczęło mu się robić niedobrze. Był cały zgrzany, a unoszące
się w powietrzu tumany kurzu sprawiły, że zaczął kasłać. –
Jest inny sposób – dodał, podtrzymując się ściany i zmierzając
schodami ku górze w stronę jasności i czterech ochroniarzy.
Uśmiechnął się krzywo do panów, otrzepał z pyłu i wyszedł na
zewnątrz.
– Jaki!?
– krzyczał za nim Bastian.
– Pojedziemy
do urzędu. Złożymy pismo i poczekamy na wyjaśnienia albo zapytamy
Martę wprost.
– Wybieram
urząd – powiedział, zajmując miejsce pasażera. Spojrzał na
tylne siedzenia, na których pozostawił swój gruby płaszcz i w
szybę pojazdu na bardzo nieprzychylną, śnieżną pogodę.
Na
miejscu nie dowiedzieli się niczego, czego by nie wiedzieli
wcześniej. Podatek został naliczony przed laty zgodnie z prawem, a
teraz żąda się od nich jego pokrycia wraz z narosłymi przez te
wszystkie lata odsetkami, ponieważ działalność zarejestrowana
jest na ten sam adres i nosi dokładnie taką samą nazwę jak przed
laty, a więc nie została ona otwarta na nowo, a jedynie wznowiona.
– Ale
nazwisko dyrektora jest inne! – wykłócał się Hektor.
– I
wicedyrektora też! – dopowiedział flegmatycznemu urzędnikowi
Bastian, bo nie chciał czuć się ani trochę mniej ważny.
– Ale
właściciela takie samo. Właścicielami tych dóbr jest Marta
Montenegro.
– Już
nie! – uniósł się Bastian. – Po odczytaniu testamentu mego
teścia to my, my – wskazał palcami najpierw na własną klatkę
piersiową, a potem jedną dłonią na Hektora. – My rządzimy.
– Dlatego
i wy płacicie – zagiął obydwóch urzędnik i powrócił do
spokojnego mieszania kostek cukru w filiżance pełnej kawy.
– W
takim razie niech ona sobie będzie właścicielem – rzekł Brown i
spojrzał z nadzieją na łysego mężczyznę z krzywymi patrzałkami
na nosie i wyczekiwał odpowiedzi.
– Jeśli
pani Marta Montenegro byłaby właścicielem, to... – przez dłuższy
moment wertował papiery, a potem się w nich wyraźnie zaczytał. –
To i tak wy bylibyście zmuszeni pokryć dług.
– Dlaczego!?
– wrzasnął Hektor, który wyraźnie już tracił cierpliwość i
wiercił się na niewygodnym krześle, jakby nie mógł na nim w
spokoju usiedzieć.
– Do
sądu była skierowana sprawa o ubezwłasnowolnienie – objaśnił
urzędnik i sięgnął po filiżankę, by siorbnąć kawy.
Rodrigez
i Brown spojrzeli po sobie zszokowani i zaczęli niemal równocześnie
zasypywać urzędnika pytaniami:
– Kogo
ubezwłasnowolnienie?
– Kiedy?
– Doszło
do skutku?
– Takich
informacji nie mogę panom udzielić. Można po nie wystąpić do
sądu. Na podstawie wtedy toczącej się sprawy, należność została
wstrzymana, po upływie odpowiedniego czasu odsetki zostały
nakładane i naliczane według prawa, któremu wszyscy podlegamy.
– Dlaczego
nikt nie upomniał się o pieniądze wcześniej!? – krzyknął w
końcu Rodrigez.
– A
ja mam to wiedzieć?
– A
my!? My mamy to wiedzieć!? – wtrącił się Bastian.
– Odnowiliście
państwo działalność, więc...
– Dobrze,
nieważne! – przerwał gwałtownie Rodrigez, czując, że i tak
będą musieli skorzystać z porady jakiegoś dobrego adwokata. –
Jeśli dowiemy się kogo ubezwłasnowolniono i przez kogo był
ubezwłasnowolniony, to zdobędziemy ten akt niepoczytalności i na
jego podstawie umorzycie nam choćby odsetki? Przecież to nie nasza
wina, że ktoś niepoczytalny narobił długów. Nie możemy za nie
odpowiadać, bo w tamtych latach sami byliśmy jeszcze dziećmi –
zauważył Rodrigez.
Urzędnik
zaspanym wzrokiem i bez jakiegokolwiek wyrazu na twarzy przyjrzał
się uważnie obydwóm i powiedział:
– Ale
teraz, z tego co widzę, już są panowie dorośli i dobrze wiedzieli
co czynią, gdy podejmowali się takiego wyzwania. Teraz tylko
wystarczy mu sprostać.
– Ale
my nie wiedzieliśmy o żadnym ubezwłasnowolnieniu! – uniósł się
Bastian.
– Nie
wiecie państwo czy ono doszło do skutku. Jeśli doszło, to można
pomyśleć, można by pomyśleć i może da się coś zaradzić.
– W
takim razie wystąpimy jeszcze dziś o odpis... – zaczął Hektor
wstając z miejsca. Zajął miejsce za krzesełkiem i zacisnął
palce na jego oparciu.
– Nie
wydaje mi się, panie Brown – przerwał łysy mężczyzna.
– Ja
jestem Rodrigez. Z resztą nieważne. – Machnął na to ręką. –
Dlaczego się panu nie wydaje, że wystąpimy dziś o odpis? Sąd
jest zamknięty, czy co się znowu podziało?
– Otóż,
panie Rodrigez – zaczął, a potem obliznął kilkakrotnie swoje
spierzchnięte i przybrudzone od kawy wargi. – I otóż, panie
Brown – dopowiedział i tym razem spojrzał na Bastiana, a Hektor
już zgrzytał zębami, bo nigdy nie potrafił znieść rozmowy z tak
powolnymi osobami, do których zaliczał się także pan urzędnik. –
O dokument ubezwłasnowolniający może wystąpić tylko osoba,
której on bezpośrednio dotyczy.
– Słucham?
– Rodrigez naprawdę myślał, że się przesłyszał.
Bastian
natomiast się załamał i aż pod wpływem tych wszystkich
wiadomości zaśmiał, bo był zdania, że czasami człowiekowi, to
już tylko śmiech pozostaje.
– To
taka osoba, która o owe ubezwłasnowolnienie występowała lub miało
ono ją ubezwłasnowolnić.
– Nie,
ja to chyba jednak sobie jeszcze na trochę usiądę – powiedział
Hektor i ponownie zajął miejsce na niewygodnym krześle.
– Może
kawy? – zapytał flegmatyczny pan w okularach, który przyprawiał
Rodrigeza o szybsze wrzenie krwi i kurczowo zaciskane pięści.
Kiedy
zięciowie Marty Montenegro jeździli po najbardziej zaufanych,
okolicznych prawnikach, William udał się do swego rodzinnego domu.
Zastał ojca przy studni jak nabierał wodę. Mężczyzna na widok
marnotrawnego syna splunął pod nogi, ale po chwili poprawił czapkę
i z uśmiechem otworzył ramiona. Przytulił swoje jedyne dziecię,
którego postępowania nigdy albo nie rozumiał, albo nie popierał.
Był jednak zmuszony przyznać sam przed sobą, że jakikolwiek
William by nie był, to był jednak jego syn i miał obowiązek
zawsze otworzyć przed nim drzwi i serce.
– Matka
się ucieszy – rzekł, kładąc dłonie na ramionach Willa i lekko
je poklepując. – Gdzieś ty się tyle podziewał?
– To
tu, to tam – odpowiedział wymijająco, po czym wzruszył
ramionami.
Eryk
już chciał ruszyć w kierunku domu, gdy przypomniał sobie o
wiadrze wody. Nachylił się po nie, ale William go powstrzymał,
mówiąc:
– Ja
wezmę, ale za chwilę. – Otulił się szczelniej jesiennym
płaszczem, który nie nadawał się na takie mrozy. Spojrzał ojcu w
twarz. Nie wiedział jak ma zacząć rozmowę.
– Uległeś
kiedyś wypadkowi.
– Tak,
tak, od tamtej pory kuleję na deszcz – odpowiedział starszy
Oldman i już chciał rozpocząć swoją litanię narzekań co go
boli, w których kościach go łamie i prorokować, że pewnie już
nie więcej niż rok życia mu zostało, ale William szybko zadał
kolejne pytanie:
– Dlaczego
Carlos Rodrigez w ciebie wjechał koniem?
– Wozem
zaprzężonym w dwa konie – sprostował Eryk i wzruszył ramionami
dokładnie tak samo jak wcześniej jego syn. – Pijany był.
– Na
pewno nie miał innego powodu, tato?
– Nie.
To dobry człowiek był. Jaki miałby mieć inny powód?
– Dobrze,
zapytam wprost. Czy sypiałeś z jego żoną?
W
starszym Oldmanie jakby nagle zawrzało i to na tyle mocno, że aż
poczerwieniał na twarzy. Wymierzył chłopcu policzek na tyle silny,
że ten łokciami zatrzymał się na kamiennym omurowaniu studni.
– Jak
śmiesz!? – wrzasnął.
Willi
dotknął miejsca, które przygryzł zębami. Z wargi toczyła mu się
krew. Oblizał więc kącik ust i wyprostował się, by móc spojrzeć
ojcu w oczy.
– Nie
odpowiedziałeś – zauważył.
– Nie
o mnie się tu sprawa rozchodzi, ale czyniąc takie uwagi obrażasz
kobietę... pamięć po kobiecie, której nawet nie znałeś! Tobie
to tylko romanse w głowie – wypomniał. – Jednej strzelby ci
mało!?
– Muszę
wiedzieć czy Hektor Rodrigez jest twoim synem! – William nie umiał
pozostać dłużej obojętny i opanowany.
– Nie
wiesz synu jaka to była rodzina, ani jak bardzo się kochali. Gdybyś
wiedział, to nigdy byś pani de Rodrigez o zdradę męża nie
podejrzewał.
– Jej
syn uważa, że jest wynikiem jej zdrady. To co mam niby myśleć, że
on kłamie?
– Nie.
– Eryk pokręcił głową i oparł się o niewysoki murek studni,
ten sam, na którym wcześniej zatrzymał się William chwile po
uderzeniu. – On tak myśli – wyznał w końcu. – Ale to
nieprawda – dodał szybko.
– To
znaczy, że jest synem pana Carlosa i pani Heleny? Ona skłamała
męża, by mu dopiec?
– Nie.
– Eryk ponownie pokręcił głową. – To nie było tak chłopcze.
Po prostu, ona chciała dobrze, nie chciała by jej mąż przestał
kochać to dziecko, a wiedziała, że części niej nigdy nie zdoła
nienawidzić, dlatego wolała obrócić jego gniew, tylko i
wyłącznie, przeciw sobie. Miała rację, bo miłość pana Carlosa,
jaką darzył dzieci, nigdy nie osłabła. Obu ich traktował tak
samo.
William
otworzył usta w zdziwieniu i zmarszczył brwi.
– Nie
rozumiem – przyznał.
– Pani
Helena, to była dobra dusza. Prowadziła szkołę dla dzieci służby
i okolicznych bidaków, rolników. Mówiła, że wykształcenie jest
najważniejsze. To była dla niej przyjemność, a nie praca. Nie
pobierała za to żadnych opłat. Miała jednak trudności... nie z
zajściem w ciąże, a z donoszeniem jej. Javier był trzecim
dzieckiem Rodrigezów, które przyszło na świat, także
przedwcześnie, ale przeżyło. Dlatego kiedy zaszła w kolejną
ciąże, to mąż nakazał jej się oszczędzać, najlepiej leżeć i
nawet do toalety był gotowy ją nosić. Bardzo ją kochał. Wyjechał
jednak na targi. Mieli winnice, uprawiali winorośle. Wtedy popularny
był nowy szczep, bardziej odporny na chłody i wiatry, to po niego
pan Carlos się udał. Pani Helena, wykorzystując nieobecność
męża, powróciła na kilka dni do pracy, bo nie miał jej kto
zastąpić, a chciała najmłodsze dzieci nauczyć pisać jeszcze
przed gwiazdką, by samodzielnie napisali dla rodziców listy z
życzeniami. Poza tym pragnęła sama zajmować się swoim synem, a
nie by ciągle był pod opieką służby, ciotki i dziadka. Złapały
ją bóle, strasznie lało, lekarz i porządna akuszerka nie mieli
możliwości dojechać. Jakaś okoliczna wieśniaczka odebrała
poród. Urodził się ciemnowłosy, opalony chłopczyk. Wypisz
wymaluj pan Carlos. Kiedy przeżył drugą dobę wszyscy wierzyli, że
już będzie dobrze, dlatego nawet sam pan Carlos, po powrocie do
domu, ujrzeniu syna i nadaniu mu imienia, zdecydował się na kolejny
wyjazd, tym razem do filharmonii, gdzie miał dać bardzo ważny
koncert. Na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia dziecko
zmarło, we śnie. Pan Carlos miał powrócić dopiero na nowy rok. W
tym czasie jedna z służących zaczęła rodzić. Do posiadłości
państwa przybyła pobita i nikt nie wiedział wtedy, że jest w
ciąży, długi czas ją ukrywała, bo obawiała się zwolnienia, ale
gdy pani Helena się domyśliła, to wcale jej nie zwolniła, tylko
dała lżejszą pracę. Ta kobieta bała się o to dziecko i od
początku chciała je oddać, mówiła o tym nieraz. To była okazja,
zarówno dla pani Heleny, jak i dla tej służącej.
– Zamieniły
dzieci – wywnioskował William, nie kryjąc swego zaskoczenia. –
Dlatego farbowała chłopca, by przypominał Hiszpana... by
przypominał dziecko, które zmarło.
– Nie,
z początku nie. Z czasem chłopcu zaczęły jaśnieć włoski, więc
starała się to ukryć. Dziecko uważało to za zabawę i ich
sekret, ale...
– Coś
nie wyszło? – dopytywał William.
– Pan
Carlos się domyślił, więc wolała zadać mężowi ból w postaci
swej zdrady, niżeli ból po stracie i śmierci syna, którego
zastąpiła obcym dzieckiem. To jedyny raz, gdy podniósł na nią
rękę, gdy ją tak mocno zbił, nieświadomy tego, że dzieci stoją
pod drzwiami i zerkają naprzemiennie przez dziurkę od klucza.
Kłótnie w tej rodzinie były częste, ale tak głośne i długie,
to była rzadkość, dlatego przyszli podsłuchać.
– Obaj
wiedzą, że...
– Nie,
Javier przyszedł później. Nie słyszał więc rozmowy, a
jedynie... możesz się domyślić co widział. Hektor natomiast
wiedział, bo dzień później, gdy jego matka nie zeszła na
śniadanie, chciał usiąść na kolanach ojca... zazwyczaj siedział
na jej. Carlos go od siebie odsunął. Gwałtownie, nagle, jakby z
odrazą. Chłopiec się rozpłakał i zapytał czy już nie będzie
jego tatusiem.
– To
wtedy wyszedł i...?
– Nie,
przyklęknął przy dziecku i je przytulił. Był za dobrym
człowiekiem, by skreślić sześć lat życia, by odtrącić
niewinne dziecko, które już zdążył pokochać. Żonie jednak
zdrady, której w rzeczywistości nie było, nie umiał wybaczyć.
Kłócili się więc częściej niż zazwyczaj, ona płakała potem,
a on szedł pić. Nie byli już taką rodziną jak przedtem.
– Skąd
to wszystko wiesz?
– Ja
pomagałem jej ukryć... nieważne, po prostu jej pomagałem. Nie
zdradzała męża. Kochała go, a on ją. Dopiero kiedy zaczął pić
i się staczać... sprzedała się... swoje ciało, bez jego wiedzy,
za jego długi. Nie wytrzymał tego i targnął się na swoje życie.
Winnica upadła, dług poganiał dług, nie było już czego
sprzedać, ani na pensje dla pracowników, ale oni jej nie chcieli.
Pomagali jej za darmo, tak jak ona kiedyś im pomogła. Kiedy
zmienili prace, ale na jakąś pobliską odwiedzali ją, robili
wszystko, by podnieść ją na duchu, tłumacząc, że ma dzieci, że
musi dla nich walczyć.
– I
zawalczyła... wyszła ponownie za mąż – zauważył William.
– Za
strasznego człowieka, chłopcze. Za tego, którego dłużnikiem był
jej mąż.
– Za
tego, któremu się oddała, za umorzenie długu!? – krzyknął
William.
Eryk
przytaknął.
– Chciała
zabrać kilkoro pracowników z sobą, on się nawet zgodził i ja
także miałem być jednym z nich ale... nie, ja nie mogłem na to
patrzeć, nie chciałem. To była piękna kobieta, mająca szczęśliwą
i kochającą się rodzinę. Do dziś mam przed oczami obraz jak
wspólnie uczyli Hektora i Javiera grać w badmintona. Oboje wtedy
kwitli, śmiali się, a dzieci jak to dzieci, dokazywały. Za czasów
Prevosta tak już nie było. Zmarnował tak piękną kobietę i tak
dobre dzieci. Zmienił ich. Wiem, bo zostałem w Hiszpanii u siostry
pana Carlosa na służbie. Chłopcy tam przyjeżdżali, rzadko, ale
przyjeżdżali. Byli już inni. A potem, gdy Helena z nimi uciekła i
pan Marsel ukrył ją i dzieci w piwnicy, między wnękami, zakrył
cegłami i deskami...
– Pan
Marsel? – przerwał zdziwiony William, gdy zdał sobie sprawę, że
tak właśnie ma na imię jego syn.
– Tak,
ojciec pana Carlosa. Na nic się to ukrycie zdało. Francis ich
znalazł, zepchnął wtedy panią Matyldę ze schodów i... chłopcy
już nie przyjeżdżali na wieś do Hiszpanii, przynajmniej nie za
czasów, gdy ja tam pracowałem.
– Przykra
historia – stwierdził młodszy Oldman i przełknął gorzką
ślinę, która nie chciała mu przejść przez gardło. Wspomniał
słowa Hektora, gdy go pierwszy raz spotkał, tą opowieść o małych
kociakach. Przymknął oczy i musiał przyznać sam przed sobą, że
jest mu zwyczajnie szkoda Rodrigeza i tego jakie miał życie. Nie
wyobrażał sobie ile przykrych obrazów jego oczy musiały widzieć,
gdy jeszcze był dzieckiem i nawet nie chciał musieć sobie tego
wyobrażać.
Hektor
Rodrigez siedział w fotelu dyrektora, przeglądał z trudem
odnaleziony z pomocą Bastiana Browna dokument i co jakiś czas
zerkał na Martę Montenegro. Słuchał jej wywodu w ciszy, popijając
drinka i średnio zwracając na nią uwagę.
– Bóg
mi świadkiem, że albo poświęcisz mi czas, albo cię spoliczkuję.
Po co kazałeś mi przyjść, skoro teraz mnie ignorujesz!?
Hektor
przełknął ciecz podobnie jak poprzednią, doprawioną ziołami,
które w nadmiarze nie leczyły, a szkodziły. Odchrząknął i
odłożył szklankę.
– Proszę
wybrać policzek, ale uprzednio liczyć się z tym, że oddam. –
Zamknął teczkę i odłożył ją na bok. Splótł palce z sobą, a
ręce położył na biurku. – Pani szanuje swe dzieci czy traktuje
je jako nietypową formę karty przetargowej? – Pokazał Marcie
teczkę, którą za pomocą nie w pełni uczciwego prawnika wyciągnął
z urzędu. – Z tych dokumentów wynika, że państwo mieli kiedyś
pensjonat, właściwie wielki hotel. To był pensjonat pani rodziców
i wszystko byłoby cudownie, bo pani już się nawet wtedy zaręczyła
z synem urzędnika, ale... ogrodnik zawrócił pani w głowie. Stąd
pani niechęć do pielęgnowania ogrodów. Zaszła pani w niechcianą
ciążę, urzędnik się domyślił, ślub nie doszedł do skutku
pomimo tego, że goście byli już zaproszeni i data była ustalona…
– Przejdź
do rzeczy – warknęła i dopiero wtedy podeszła bliżej. Zajęła
miejsce i z wyższością oraz stanowczością patrzyła na męża
swej najmłodszej córki. Nie była ani trochę zawstydzona.
– Ukryła
pani tę ciąże, a...
– Niczego
nie ukrywałam. Julian przyznał się do tego dziecka,
powiedzieliśmy, że urodziło się martwe.
– Zatarła
pani skandal, który sama pani wywołała.
– Tak
– przyznała. – Byłam młoda. Julian też miał możliwości, by
pozbyć się Franklina z urzędu, bo on się na nas mścił...
– Na
pani się mścił – sprostował Rodrigez znacząco.
– Tak,
na mnie.
– On
jakimś sposobem wrócił na stanowisko i dalej zatruwał wam życie.
– Ożenił
się z córką ministra przemysłu. Naliczał nam niesłusznie
podatek, co chwila nasyłał kontrole!
– Zdradziła
go pani tuż przed ślubem. Proszę wybaczyć, ale nie dziwię się
jego postępowaniu.
– Wykaraskaliśmy
się.
– Dzięki
Brownom – wypomniał.
– Odnowiłam
stare kontakty. – Uśmiechnęła się zwycięsko.
– By
to zrobić oszukaliście ich, że nie macie żadnych zobowiązań.
Uczyniliście tak, by nie stracić dóbr, fabryk i kolei. Dług
jednak nie został pokryty, a jedynie jakimś sposobem odroczyliście
państwo jego spłatę. Wstrzymaliście go na pewien czas. Nie wiem
jak wam się to udało, ale kiedy Brownowie się dowiedzieli, to
przyjaźń rodzin się skończyła, hotel padł, a przyjaźń z
Brownami na nowo została kontynuowana już za sprawą Julii i
Bastiana, którzy spotkali się po latach i zapałali do siebie
uczuciem.
– Oddała
mu swoją cnotę, nazywajmy rzeczy po imieniu – wtrąciła Marta.
Hektor
się zaśmiał w głos.
– Rodzice
Bastiana pożyczyli wam pieniądze i zorganizowali przeniesienie
Franklina, bo nie chcieli, by ich syn w przyszłości związał się
z biedaczką, a wiedzieli, że jak Bastian się uprze, to nic go nie
powstrzyma.
– Dokładnie
tak. Pozbyliśmy się kłopotu. Wyjechał do Londynu, na lepsze
stanowisko, ale został oddalony od opodatkowywania działalności w
Niemczech. Wszystkim się to opłaciło.
– Wiem
– syknął Hektor. – Bo pani to zawsze robi tak, by się
wszystkim opłaciło.
– Co
masz na myśli?
– Mijał
termin odroczenia spłaty, a więc pani postanowiła wydać córki za
mąż. Ślub Julii gwarantował, że część długu przejmie
Bastian, ale on okazał się zostać przez rodzinę wydziedziczony i
sam domagał się od was zapłaty za poślubienie nieczystej kobiety.
– Rodzina
ofiaruje mu pieniądze i tytuł, gdy spłodzi męskiego potomka.
– To
szmat czasu może minąć nim ten dzień nadejdzie – wywnioskował
Hektor. – Mówi się trudno i nic straconego, bo przecież
mieliście państwo jeszcze młodszą córkę. Mój podpisany
cyrograf gwarantował, że będę pomnażał zyski i tym załata pani
dziurę. Wiedziała pani też, że mnie Brownowie zaufają, gdyż
pomogłem ich synowi, nie tylko z zadłużeniami, ale także z
prowadzeniem fabryk i za sprawą mojego nazwiska zwiększyłem
sprzedaż i produkcje. Nie mogli więc mi odmówić dołączenia do
ich sieci hotelowej. Myśleli, że państwo już opłacili ten
zaległy podatek, więc bez wahania użyczyli nazwę Alabaster. Tym
sposobem, gdybym ja uniknął płacenia państwa długów, to oni
byliby zmuszeni to uczynić, no bo przecież Bastian sobie z tym nie
poradzi. Zabezpieczyła się pani z dwóch stron. Pytanie tylko czy
nie bała się pani, że nie pozwolą nam otworzyć kolejnej
działalności, wiedząc, że mamy niezapłacony podatek za
poprzednią?
– Nie,
ponieważ to ja mam niezapłacony podatek, a nie ty. Dokument, który
podpisałeś przed ślubem nas złącza, ale nie masz obowiązku
informować o tym każdego, nawet urzędu. Z resztą, sam nie
wiedziałeś. Dowiedziałeś się po podróży poślubnej.
– Nie
bała się pani, że jak prawda wyjdzie na jaw i urząd dokopie się
do nagłego wzbogacenia, to zażąda całej należności i to w
trybie natychmiastowym?
– Nie,
ponieważ znasz obecnego ministra przemysłu i ekonomii. A z jego
synem macie udziały w tej samej fabryce.
– Do
tego byłem pani potrzebny? Do rozłożenia podatku na raty? Dlatego
pani tak źle zareagowała, gdy zasugerowałem, że mogę zarządzać
cudzym majątkiem, a nie swoim? Dlatego pani pozwalała mi na noce w
panieńskim pokoju córki? Dlatego pani mnie ograbiła z moich
własności, by jako wspólniczka Konrada ugrać tym coś dla siebie?
– Dla
całej rodziny. – Marta podparła się dłońmi o biurko i wstała.
Spojrzała na zięcia, jakby rzucała mu wyzwanie.
– W
imię całej rodziny sprzedała pani swą córkę! – wrzasnął i
także wstał, również położył ręce na blacie biurka.
– Sam
ją chciałeś!
– Nawet
mnie pani nie lubiła!
– Jej
także nie znoszę! Nigdy nie mogłam patrzeć na tego bachora! –
wycedziła przez zęby.
Rodrigez
nie wytrzymał i chwycił teściową za materiał sukni tuż przy
szyi. Potrząsnął.
– Coś
ty powiedziała?
– To
nie tak. – Odrzuciła jego ręce. Stał i nie rozumiał co się
dzieje, a ona usiadła i starała się łapać powietrze. – Ty nie
zrozumiesz.
– Proszę
spróbować mi wyjaśnić – wyraźnie spuścił z tonu i obszedł
biurko, by móc się o nie oprzeć, a jednocześnie patrzeć na matkę
swojej żony. Splótł ręce na piersi i wyczekiwał.
– Musiałeś
zauważyć, że do Julii i Martina żywię inne uczucia niż do twej
żony – zaczęła niewyraźnie i niezwykle cicho. Przez większość
czasu patrzyła w podłogę, ale w końcu zerknęła na postawnego
bruneta z wyraźnym, gęstym zarostem na twarzy.
– Różnica
jest znaczna. Za co pani jej tak nienawidzi? – Domyślał się
odpowiedzi, ale chciał ją usłyszeć.
– To
nie tak. Ja starałam się ją pokochać, przecież to moje dziecko,
ale…
– Ale?
– Rodrigez pochylił się nad kobietą i spoglądając jej w oczy,
wyczekiwał jak na szpilkach. – Wyduś, że wreszcie to z siebie! –
warknął.
– Zostałam
zgwałcona! Twoja żona jest owocem tamtego zdarzenia.
Hektor
wspiął się na wyżyny swego aktorstwa i udał uderzonego tym
wyznaniem. Wrócił na swoje miejsce za biurkiem i opadł na fotel
dyrektorski. Marta schowała twarz w dłoniach i zapłakała.
Rodrigez się uśmiechnął zwycięsko, ale tak, by nie mogła tego
zauważyć. Zachował się jak typowy dżentelmen, wyjął chusteczkę
z szuflady biurka i podał ją kobiecie. Udawał zmieszanego i
takiego, który nie wie jak ma się zachować. W końcu wstał i
zbliżył się do drzwi.
– Proszę
się uspokoić. Szanuję panią za sam trud jaki pani podjęła.
Niezwykle ciężko i boleśnie jest chować dziecko, które jest
owocem gwałtu. – Chwycił za klamkę. – Przepraszam na moment,
ale…
– Powiesz
jej? – zapytała z przerażeniem.
– Nie
wiem.
– Nie
mów jej, proszę.
– Dobrze,
nie powiem – zgodził się z udawanym trudem.
– Ja
wiem, że wam się nie układa – zaczęła wstając z miejsca. –
Wiem, że Cyntia nie jest taką matką jaką byś chciał dla
Marsela, ale na Boga, pomyśl skąd ma czerpać wzór? Od kogo miała
się tego nauczyć, jeśli ja się nie spisałam?
– Proszę
się nie obwiniać, pani Montenegro, to najgorsze co można teraz
zrobić. Nie można się obwiniać za przeszłość, gdyż jej biegu
już nie zmienimy, tak samo jak nie zawrócimy nurtu rzeki. Proszę
jednak zapamiętać, że to co złe uczynimy, zawsze do nas powróci.
Do widzenia. – Opuścił gabinet.
Marta
przetarła oczy otrzymaną od zięcia, haftowaną chusteczką.
Wyczuła hologram, spojrzała na wydziergane inicjały DM.
Zaczęła zachodzić w myśl czyja jest ta chusteczka. Zerknęła na
drzwi, za którymi nie tak dawno zniknął Hektor Rodrigez. Poczuła
dziwny niepokój i im bardziej starała się go od siebie oddalić,
to on tym bardziej powracał. Nie rozumiała tego stanu, ale była
niemal pewna swej intuicji, która jeszcze ani razu jej nie zawiodła.
– Dorian
– wyszeptała z przerażonym wyrazem twarzy.
Zapraszam także do kolejnego postu – Rozdział 38: Dubler i choroba królewska